To zdecydowanie jedno z piękniejszych miejsc, jakie dane mi było wizytować. Również jego baza wypadową – Cabanaconde często powraca we wspomnieniach z Peru.
Kanion Colca, bo o nim mowa to miejsce, do którego się dzisiaj przenosimy. Zacznijmy jednak od początku! Podróż z Arequipy do Cabanaconde lokalnym autobusem trwa ok. 6 godzin. Przygoda rozpoczyna się już na dworcu. Destynacji i przewoźników jest mnóstwo. Poza znanymi powszechnie okienkami kas, typowym dla wielu pozaeuropejskich krajów zjawiskiem są nawoływacze. Dziesiątki takowych spacerują po dworcu krzycząc nazwy miast, do których bilety chcą nam sprzedać. Nikt nie jest przy tym nachalny, chociaż konkurencja nie śpi. Co ciekawe, w Peru oprócz opłaty za bilet (w naszym przypadku było to 17 soli) płaci się tzw. opłatę dworcową (ok. 1,5-3 sole [1 sol to ok. 1 PLN], w zależności od miejsca). Jak wspomniałam postawiliśmy na lokalny środek transportu co samo w sobie było interesujące. Autobusem podróżowało mnóstwo miejscowych, z najróżniejszego typu pakunkami i ładunkami (Arequipa jest dużym miastem, większość sprawunków i zakupów trzeba stamtąd do mniejszych miejscowości zawieźć). Do tego co jakiś czas dosiadali się do nas, pojawiający się znikąd i pobierani na pokład handlarze różnymi elementami (od lodów, przez zioła, po książki), którzy po wygłoszeniu przemów wychwalających swe produkty i ewentualnych transakcjach, wysiadali w środku niczego.
Kolejny dzień rozpoczęliśmy peruwiańskim śniadaniem i po krótkim spacerze po wiosce Cabanaconde, dziarsko ruszyliśmy na podbój kanionu Colca.
Warto zaznaczyć, że Kanion Colca jest drugim najgłębszym kanionem na świecie (wygrywa położony nieopodal Cotahuasi), przy czym jest on dwa razy głębszy od Wielkiego Kanionu w USA!
Ponadto z Kanionem Colca wiąże się dość silny polski akcent, a narodowość Polska wywołuje dużo radości wśród autochtonów (w miejscowościach okalających Kanion znajdziemy i Avenidas Polonias, i pomniki/tablice poświęcone Polakom). Otóż to właśnie Polacy jako pierwsi, w 1981 r.) przepłynęli Kanion Colca (z wyłączeniem 20 km) kajakiem.
Wróćmy jednak do naszej konfrontacji z Colca. Pozostawiliśmy rzeczy w hostelu na dwa dni. Plan zakładał zejście, nocleg w kanionie i powrotna wspinaczkę dnia następnego…
Samo Cabanaconde sprawia wrażenie miasteczka na końcu świata. Wszystko wydaje się żyć swoim powolnym rytmem.
Lokalsi na ryneczku spożywają śniadanie z ulicznego straganu, obok starsza pani zachęcą do zakupu „zupy z głowy” (caldo de cabeza). Peruwiańskie dzieciaki maszerują do szkoły, która tylko dzięki tabliczce daje się rozpoznać jako „instytucja edukacyjna”. Muszę przyznać, że bardzo mi się ten spokojny koniec świata spodobał. Zanim zaczęliśmy wędrówkę, popytaliśmy jeszcze w miasteczku o możliwość zakupu biletów do Kanionu Colca, o których słyszeliśmy, że są niezbędne. Z informacji wynikało, ze na trasie na pewno spotkamy kontrolera, który również sprzeda nam bilet.
Czas leci, nie ma na co czekać, wiec dziarskim krokiem udajemy się na „szlak”. „Szlak” w cudzysłowie, bowiem oznaczenia praktycznie nie istnieją. Zdecydowaliśmy się zejść do Llahuar Lodge i kierowaliśmy się po strzałkach wymalowanych od czasu do czasu na kamieniach. Na szczęście droga jest w miarę wydeptana i nie zaginęliśmy w akcji, ale przy deszczu, albo gorszej pogodzie mogłoby być gorzej.
Zaraz po opuszczeniu wioski, naszym oczom ukazuje się niesamowity widok Kanionu Colca.
Udało nam się nawet zobaczyć kondora, niestety nie został udokumentowany. Trasa w dół okazała się dość wymagająca, a moje prawe kolano wydało się szczególnie niezadowolone ze stanu rzeczy… Niemniej jednak po ok. 5 godzinach marszu osiągnęliśmy „poziom rzeki”. Potem jeszcze chwila wspinaczki i dotarliśmy do Llahuar Lodge! Zmęczenie nasze było dość znaczne, wiec w pierwszej kolejności zamówiliśmy zimne piwko dla poratowania życia.
Myśleliśmy, ze Llahuar to jedyne koczowisko w tym miejscu. Okazuje się, że obok jest jeszcze drugie miejsce (niestety nie jestem w stanie nic o nim powiedzieć, chociaż, jak się później okazało, recenzje ma bardzo w porządku). Niemniej jednak, będąc na końcowym odcinku drogi, właściciel Llahuar, Claudio, pojawił się znikąd i po prostu wciągnął nas do swego przybytku. Nie mając innego wyjścia zamówiliśmy pokój, a następnie w spokoju skonsumowaliśmy zasłużone piwko. Trzeba przyznać, ze mimo niesamowitych widoków i obecności gorących źródeł, miejsce koczowania nie było najlepszym, w jakim zdarzyło nam się pozostawać. Domko-szałasy, wykonane z bambusa (?) i dykty, nie są już pierwszej świeżości i do środka łatwo wnika wszelkiego sortu robactwo. Ponadto przytrafiła nam się tam burza z spora ulewą, a domek okazał się przemakać…Musieliśmy zgromadzić wszystko, łącznie, z samymi sobą na kupie i tak przekoczować, na szczęście strat nie było. Z informacji praktycznych, energia elektryczna (światło) w domkach dostępne od 19 do 21. Cieplej wody, internetu i tym podobnych oczywiście brak 🙂
Co robić na dnie Kanionu Colca?
Otóż przede wszystkim można, a nawet trzeba podziwiać otaczającą przyrodę! Co więcej można to robić z organizmem zanurzonym w gorących źródłach. Dla chętnych o 19 wydawana jest kolacja. Koszt to bodajże 16 soli/os. W skład wchodzi zupa + ryz z warzywami i ciepły napój (np. mate de coca). Koszt piwka w tym przybytku to 10 soli.
Było „tam”, pora na ” z powrotem”…
Niespodzianką poranka był stan mych odnóży, a właściwie ich braku. Złażenie w dół Kanionu dało mi się we znaki dość mocno i poddałam wątpliwości marsz pod górę. Na szczęście znalazł się ratunek! Raz dziennie przez Kanion przejeżdża autobus do Cabanaconde. Autobus objawia się „około 12” (wg miejscowych „raz wcześniej, raz później’, nasz pojawił się później), w miejscu oddalonym o ok. 45 min marszu od Llahuar. Ciężko zidentyfikować też przystanek (Pani w koczowisku zarzekała się, że bez trudu rozpoznamy „bus terminal”). Po drodze nie było nic przywodzącego na myśl odpowiednie miejsce. W końcu ujrzeliśmy zatoczkę, na której stała przykryta tekturą kupa cegieł. Wzięliśmy to za ów terminal. Jakież było nasze zdziwienie gdy nagle przyjechała ciężarówka, z której wysiadło dwóch chłopów, załadowało cegły i odjechało! Nie poddaliśmy się jednak i nadjeżdżający autobus udało nam się zatrzymać. Przeprawa do Cabanaconde to koszt 10 soli i spora dawka adrenaliny przy manewrach na urwiskach.
Po niemal 2-godzinnej jeździe, dotarliśmy z powrotem do Cabanaconde. Wróciliśmy do naszego hostelu, poczyniliśmy pranie i poszliśmy do mekki wszelkich przybyszy, czyli pizzerii z WiFi, żeby zaplanować dalszą podroż i sprawdzić, czy świat poza ta małą peruwiańską osada nadal istnieje.
Kolejny dzień to osławione Kondory.
Zapewne niejeden z Was wie, że „..w dalekich Andach kondor jajo zniósł…” (a jeśli nie wiecie to odsyłam do internetów). Tak więc jak Rzym z Koloseum, Kanion Colca słynie ze swoich kondorów. Oczywiście jest to też wabik na turystów. Codziennie bowiem z Arequipy wyjeżdżają specjalne wycieczki „na kondory” właśnie. Co ciekawe ptaszyska owe pojawiają się codziennie mniej więcej w tym samym miejscu i o tej samej porze (ma to rzekomo związek z temperaturą i powietrzem, ale istnieją pogłoski, że kondory są po prostu opłacone…).
Jak wcześniej wspomniałam, kontrolera-sprzedawcy w Kanionie nie napotkaliśmy, tak więc nasz pobyt (mimo najszczerszych chęci) pozostał niezabiletowany. Zupełnie niespodziewanie miało się to wkrótce zmienić!
Celem kolejnego dnia był desant do Puno. Niemniej jednak, coś nas podkusiło, żeby po drodze zatrzymać się „na kondory”. Tak więc wsiedliśmy do autobusu w Cabanaconde, a po ok. 25 min jazdy wysiedliśmy przy osławionym Cruz del Condor. Jeszcze dobrze nie wydobyliśmy z autobusu, a już otoczyli nas kontrolero-sprzedawcy biletów…I tym sposobem każde z nas musiało uiścić po 70 soli za (wątpliwą) przyjemność obserwacji kondorów pośród tłumów azjatyckich i germańskojęzycznych turystów… Oczywiście nie mam zamiaru obrażać kondorów, widzieliśmy je jednak już wcześniej w Kanione (za darmo! ;)).
0