Please assign a menu to the primary menu location under menu

Ameryka Południowa

Chile

Punta Arenas i Ziemia Ognista: lis(w plecaku) na końcu świata

Tierra del fuego

Odkąd pamiętam zawsze chciałam zwizytować Chile. Nie ma bowiem lepszego sposobu niż osobiste potwierdzenie istnienia tak długiego i chudego kraju. Jeśli natomiast miałabym wybrać jedno z miejsc na Ziemi, które najbardziej mnie intryguje byłby to, odległy, południowy kraniec Ameryki Południowej – a więc znów – Chile (tudzież Argentyna, ale chwilowo wykluczamy kwestie wyspowe). Kiedy więc Chile postanowiło otworzyć się na popandemiczne wizytacje pozostało tylko nabyć bilety i w drogę! Jak zwykle, czasu mało, pinezek na mapie sporo. Niemniej, „koniec świata” był obowiązkowy.

W drodze do Punta Arenas
Patagońskie szczyty

Do Punta Arenas wylatujemy bladym świtem z Santiago de Chile. W kolejce do samolotu obserwujemy ludzi w wielkich i ciepłych kurtkach i zaczynamy się martwić czy nasz ekwipunek cieplny jest aby wystarczający (jest koniec września, a więc wczesna wiosna). Tak czy inaczej – nie ma odwrotu, zasiadamy na pokładzie i jeszcze przed wschodem słońca wyruszamy na dalekie południe. Lot z Santiago do Punta Arenas trwa ok. 3.5 godziny. Pomimo wczesnej pory, nie mogę odpuścić sobie obserwacji widoków. A jest na co patrzeć! Widać jeziora, góry i lodowce, ale im bardziej zbliżamy się do celu tym coraz bardziej jałowy staje się krajobraz. W końcu lądujemy we wietrznym Punta Arenas. Transport publiczny z malutkiego lotniska do miasta nie istnieje, jesteśmy więc skazani na taksówki. W celu zmniejszenia kosztów grupujemy się z przypadkowym osobnikiem, który też zmierza w naszym kierunku. Porzucamy dobytek w hotelu i ruszamy w poszukiwaniu kawusi i śniadanka. Jak się okazuje, nawet na końcu świata można znaleźć przyzwoitego dripa:) Po śniadaniu udajemy się „w stronę wody”, a więc Cieśniny Magellana.

Pierwsze spotkanie z Cieśniną Magellana
Lokalne ptactwo

Cieśnina Magellana

Punta Arenas nie jest może specjalnie atrakcyjne turystycznie, w sam raz na kilkugodzinny spacer. Co ciekawe, wszelkie strony i przewodniki polecają wybrać się na tutejszy cmentarz, co też czynimy. Warto wiedzieć, że pośród wczesnych mieszkańców Punta Arenas sporo było przybyszy m.in. z dzisiejszej Chorwacji, zwabionych gorączką złota. W związku z tym wiele nazwisk na nagrobkach brzmi swojsko. Do tego cmentarz jest obsadzony fikuśnie ostrzyżonymi cyprysikami.

Cmentarz w Punta Arenas

Kolejnego dnia znowu musimy wstać wcześnie (co to za wakacje, jak się po ludzku wyspać nie można…). Plan na dziś: wycieczka do Ziemi Ognistą z wizytacją u pingwinów królewskich. Aby się tam dostać wkraczamy na prom, którym przedostajemy się do Porvenir, chilijskiej stolicy regionu Tierra del Fuego. Miasteczko jest senne, wydaje się opuszczone. Odwiedzamy obowiązkową w każdym południowoamerykańskim mieście czy miasteczku Plaza de Armas i plac poświęcony Selk’nam, czyli rdzennej, koczowniczej ludności tego rejonu. Chociaż przetrwali ok. 7000 lat w surowym klimacie Ziemi Ognistej, nie zdołali poradzić sobie z przybyszami z Europy…Jedną z niewielu pamiątek po Selk’nam jest zbiór zdjęć, który możecie zobaczyć np. tutaj.

Port w Punta Arenas o wschodzie słońca:)

Bienvenidos a Porvenir!
Plaza de Armas
Porvenir
Plaza Selk’nam

Po wizytacji w Porvenir udajemy się ku pingwinom. Droga jest długa i raczej kiepska. Obserwujemy owce (setki, jak nie tysiące owiec. Wszędzie owce!) i guanako, które jak gdyby nigdy nic żerują na rachitycznej roślinności.

Tierra del Fuego

Po niecałych dwóch godzinach docieramy do miejsca bytowanie pingwinów. Wybrały na swoją kolonię Bahia Inutil (dosł. Zatoka Bezużyteczna), która została tak nazwana w 1827 roku przez brytyjskiego kapitana ponieważ  nie zapewniała „ani kotwicowiska, ani schronienia, ani żadnej innej korzyści dla nawigatora”. Niemniej pingwiny królewskie, czyli drugie pod względem wielkości pingwiny na świecie zrobiły z tej zatoki użytek. Jest to ich jedyna kolonia w Chile, pozostałe znaleźć można na Falklandach (tudzież Malwinach) i Antarktydzie. Przybyły tam w 2010 w liczbie ośmiu sztuk i postanowiły zostać, a dla ich ochrony stworzono prywatny rezerwat. Mimo zimna i wiatru dzielnie obserwujemy pingwiny, które równie dzielnie stoją lub spacerują po wietrznej plaży. Poza dorosłymi osobnikami wypatrzeć można puchate brązowe pisklaki.

Pingwiny królewskie
Pingwiny z Ziemi Ognistej

I inne ptactwo

Guanako

Z pingwinami spędzamy mniej więcej godzinę. Ze względu na pory kursowania promów jesteśmy zmuszeni wracać inną (dłuższą) drogą i przeprawić się przez Cieśninę Magellana w innym miejscu. Podróż mija na obserwacji owiec i guanako. Wracając zatrzymujemy się jeszcze w opuszczonej farmie Estancia San Gregorio.

Wrak statku i zachód słońca;)
Estancia San Gregorio

Na ostatni dzień w Punta Arenas mieliśmy kilka planów, zakładających dalsze lub bliższe eskapady. Ostatecznie, biorąc pod uwagę kilkudniowe niedospanie wybraliśmy opcję dość leniwą. POjechaliśmy ok. 60 km na południe, do fortu/skansenu Fuerte Bulnes. Z drewnianych zabudowań dawnego fortu rozciąga się piękny widok na Cieśninę Magellana. Do tego o dziwo dopisuje nam pogoda (tzn. wieje, oczywiście, ale jest słonecznie). Ciekawym zjawiskiem są rosnące tam drzewa powyginane w charakterystyczny sposób od wiatru właśnie.

Koniec świata na horyzoncie:)
Słońce!
Wietrzne drzewa
Fuerte Bulnes
Domek w forcie i ichniejsze choinki
Armaty z widokiem

Zwiedzamy też Museo del Estrecho. Jest to dość nowe, interaktywne muzeum opowiadające o geografii i historii regionu. Mimo, że ekspozycja nie jest duża zwiedza się je całkiem przyjemnie. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze przy pomniku zaznaczającym geograficzny środek Chile (wliczając terytoria antarktyczne).

A to my na środku Chile

Do Punta Arenas wracamy wczesnym popołudniem i postanawiamy odwiedzić jeszcze mieszczące się na obrzeżach Muzeum Nao Victoria. Jest to prywatny przybytek, w którym można zobaczyć repliki statków związanych z Ciesniną Magellana w skali 1:1. Wśród eksponatów jest m. in. statek Beagle, na którym podróżował Darwin i oczywiście żeglowiec Magellana – Nao Victoria. Statki urozmaicone są w wypchane i drewniane podobizny marynarzy co tworzy raczej dziwną atmosferę.

Replika statku Beagle
Nao Victoria

Coraz bardziej wieje, więc wracamy do miasta. Zahaczamy jeszcze o lokalny punkt widokowy (widok na Cieśninę, a jakże) i wizytujemy piwną knajpę serwującą piwko z małych chilijskich browarów, również tych z rejonu Magellanes i Patagonii. Na koniec dnia raczymy się jeszcze lokalnym koktajlem Calafate Sour, który jest lokalną odmianą pisco sour (o którego wymyślenie Chilijczycy toczą spór z Peruwiańczykami), z dodatkiem endemicznej dla Patagonii jagody calafate. Kolejnego dnia czeka nas przeprawa do Puerto Natales, bazy wypadowej do parku Torres del Paine, ale o tym innym razem.

Gdzieś w Punta Arenas
Widok na Punta Arenas

Wszędzie daleko!;)
Boliwia

Isla del Sol – święta wyspa Inków

Isla del Sol

Isla del Sol terytorialnie należy do Boliwii. Położona na Jeziorze Titicaca, Wyspa Słońca, według legend była miejscem narodzin Inków.

Istnieje kilka opcji na odwiedzenie wysp położonych na na Jeziorze Titicaca. Już na początku odrzuciliśmy wycieczkę na pływające Wyspy Uros, które choć wielce popularne, są niczym więcej niż udawanym jarmarkiem dla turystów. W zamian postanowiliśmy popłynąć na wspomnianą Isla del Sol, która leży na terytorium Boliwii. Tak więc, żeby się na nią dostać musieliśmy najpierw przekroczyć granicę. Z opisywanego poprzednio Kanionu Colca pojechaliśmy do Puno. Z Cabanaconde dostaliśmy się czymś w rodzaju autostopu do Chivay, skąd mieliśmy do wyboru opcję tanią, długą i niebezpośrednią (ok. 20-30 soli: 1 sol to ok. 1 pln) oraz opcję drogą i szybszą (bezpośredni autobus Chivay-Puno za 121 soli, podróż ok. 6h).  Jako że zależało nam na czasie wybraliśmy bramkę numer dwa. Samo Puno nie wyróżnia się niczym szczególnym i spędziwszy tam kilka godzin, postanowiliśmy ewakuować się do Boliwii.  Najpierw busikiem zapakowanym do pełna podążyliśmy do granicznej miejscowości Yunguyo.

Żegnamy Peru

Następnie przekroczyliśmy granicę pieszo, odprowadzani przez tabun ciekawskich dzieciaków. Pierwsza przygraniczna miejscowość w Boliwii to Copacabana, a żeby się do niej dostać mamy do wyboru busiki i taksówki (my postawiliśmy na to drugie, bo żaden busik jakoś nie chciał się objawić; koszt to 20 bolivianos, 1 boliviano=ok. 0.5 pln).

Miejscowi

Sama Copacabana, baza wypadowa na Isla del Sol, jest miejscem ewidentnie nastawionym na turystów.

Nieskończona ilość restauracji oferuje mniej więcej to samo, mało porywające menu: pizza/burger/tacos. Większość z nich serwuje też popularne zarówno w Peru, jak i Boliwii „menu del dia” (ok. 15-20 bolivianos), które zawiera zupę + drugie danie (najczęściej ryba/kurczak/warzywa z ryżem). Byliśmy bardzo głodni, ale też bardzo niechętni jedzeniu pizzy i koniec końców wyładowaliśmy na „menu” w restauracji wystylizowanej na osławione wyspy Uros…

Copacabana słynie z przyciągającego rzesze pielgrzymów sanktuarium Matki Boskiej z Jeziora będącej patronką Boliwii i ludów zamieszkujących nad Jeziorem Titicaca. W okolice sanktuarium zawędrowaliśmy wieczorem i dane nam je było oglądnąć tylko z zewnątrz.

Kolejny dzień to w końcu tytułowa Isla del Sol!

Łodzie na z Copacabany odpływają ok. 8:30 rano, istnieje oczywiście kilka firm wyposażonych w nawoływaczy, którzy przekonują, że zawiozą Was tam najlepiej. Warto wiedzieć, że niektóre z łodzi płyną tylko do części południowej/północnej wyspy, a niektóre znów zatrzymują się w obu portach. Rożnica miedzy poszczególnymi firmami leży też w godzinach powrotu (i należy zachować czujność, gdyż może być to powrót z rożnych części wyspy). Zdecydowaliśmy się na łódkę, która rano dostarczyła nas na część północną, natomiast oferowała powrót o 15:30 i 16:00 z części południowej. Koszt wyprawy w obie strony to 25 bolivianos/os. Rejs na cześć północną trwa niecałe 2 godziny.

Isla del Sol

Pełna inkaskich ruin Isla del Sol przyciąga sporo turystów.

Z Wyspą Słońca wiąże się legenda głosząca, iż to właśnie na tej wyspie narodziła się inkaska cywilizacja. Otóż nieopodal Isla del Sol z morza wyłonił się bóg Viracocha, który stworzył słońce (stąd nazwa wyspy) i księżyc (nieopodal znajduje się również Wyspa Księżyca – Isla de la Luna), a następnie dwóch pierwszych ludzi. Mit istnieje w kilku odsłonach, naukowcy natomiast doszukują się początków Inków zupełnie gdzie indziej.

Na pełnej inkaskich ruin wyspie wciąż zamieszkują Indianie Ajmara, którzy poza „nowoczesną działalnością”, czyli prowadzeniem restauracji i hotelików, trudnią się też m.in.  rolnictwem z wykorzystaniem upraw tarasowych i ziołolecznictwem. Na wyspie brak motoryzacji, toteż od czasu do czasu trzeba zejść z wąskiej ścieżki i ustąpić miejsca objuczonym osiołkom.

Dopłynąwszy na wyspę, od razu napatoczyliśmy się na grasującą na plaży świnię, punkt sprzedaży biletów do ruin i muzeum (10 bolivianos), a także na Jorge, miejscowego przewodnika, który niczym ameba wchłonął nas do swojej grupy…

Stwierdziliśmy, ze właściwie możemy kontynuować ze stadem i dowiedzieć się czegoś ciekawego po drodze. Na początku odwiedziliśmy „Muzeum Złota”, w którym jednak żadnego złota nie eksponowano. Potem, mijając punkt kontroli biletów (dlaczego podkreślam ten fakt jeszcze się wyjaśni), wesoło spacerowaliśmy po wyspie, a nasz przewodnik zachęcał to wdychania oparów różnych ziół, mających ponoć zbawienny wpływ na objawy choroby wysokościowej. W końcu dotarliśmy do ruin, pośród których królował stół służący niegdyś składaniu ofiar oraz Świętej Skały (trzeba koniecznie jej dotknąć!). Tam, po kilku opowieściach, a także po gorących zachętach do wypicia wody z rzekomo świętego źródełka, Jorge zażądał po 15 bol/os i zniknął.

Isla del Sol oferuje piękne widoki, a otaczające ją Jezioro Titicaca zdaje się nie mieć kresu. I tylko pojawiające się znienacka punkty zakupu biletów psuja obraz całości…

Po zniknięciu przewodnika, pozostało nam ok. 2,5 godziny na wyspie i marsz na cześć południową (który wg Jorge miał zająć „nie więcej niż 2 godziny, powoli, po płaskim terenie”). W rzeczywistości musieliśmy się dość poważnie spieszyć po pagórkach w dół i w górę, żeby zdążyć na naszą łódź…). To jednak nie koniec niespodzianek! W trakcie wędrówki jeszcze dwa razy natknęliśmy się na punkty kontroli/sprzedaży biletów, które chcąc nie chcąc musieliśmy zapłacić… Było to trochę irytujące, (niby uduchowiona wyspa a tu taki tourist trap;)) bo nie mieliśmy o tym pojęcia (mogliby to sprzedawać na początku jako jeden bilet i oszczędzić dziwnych niespodzianek…) i chociaż koniec końców pieniądze to niewielkie, cudem wystarczyło nam gotówki…

Na szczęście jednak widok otaczającego nas, bezkresnego Jeziora Titicaca i napotykane od czasu do czasu lamy i alpaki były wystarczającymi poprawiaczami humoru.

Po powrocie z wyspy i szybkim „menu del dia” złapaliśmy ostatni tego wieczoru autobus do La Paz (odjazd 19:30, koszt 20 bol) i opuściliśmy Copacabanę… Wieczorna eskapada autobusem do La Paz na pewno nie należała do najbardziej relaksujących: wertepy, wertepy i jeszcze raz wertepy i….wertepy! Do tego po drodze przymusowa przeprawa promowa (dość prymitywna i muszę przyznać, że momentami z przerażeniem przewidywałam swój koniec w otchłani Jeziora Titicaca…). Niemniej jednak nadaję tu i piszę, tak więc przeprawa zakończyła się sukcesem. „Nieszczęście” miało mnie spotkać dopiero w samym La Paz…

Peru

Cabanaconde, Kanion Colca i kondory

Kanion ColcaColca o poranku

To zdecydowanie jedno z piękniejszych miejsc, jakie dane mi było wizytować. Również jego baza wypadową – Cabanaconde często powraca we wspomnieniach z Peru.

Kanion Colca, bo o nim mowa to miejsce, do którego się dzisiaj przenosimy. Zacznijmy jednak od początku! Podróż z Arequipy do Cabanaconde lokalnym autobusem trwa ok. 6 godzin. Przygoda rozpoczyna się już na dworcu. Destynacji i przewoźników jest mnóstwo. Poza znanymi powszechnie okienkami kas, typowym dla wielu pozaeuropejskich krajów zjawiskiem są nawoływacze. Dziesiątki takowych spacerują po dworcu krzycząc nazwy miast, do których bilety chcą nam sprzedać. Nikt nie jest przy tym nachalny, chociaż konkurencja nie śpi. Co ciekawe, w Peru oprócz opłaty za bilet (w naszym przypadku było to 17 soli) płaci się tzw. opłatę dworcową (ok. 1,5-3 sole [1 sol to ok. 1 PLN], w zależności od miejsca). Jak wspomniałam postawiliśmy na lokalny środek transportu co samo w sobie było interesujące. Autobusem podróżowało mnóstwo miejscowych, z najróżniejszego typu pakunkami i ładunkami (Arequipa jest dużym miastem, większość sprawunków i zakupów trzeba stamtąd do mniejszych miejscowości zawieźć). Do tego co jakiś czas dosiadali się do nas, pojawiający się znikąd i pobierani na pokład  handlarze różnymi elementami (od lodów, przez zioła, po książki), którzy po wygłoszeniu przemów wychwalających swe produkty i ewentualnych transakcjach, wysiadali w środku niczego.

W drogę!

Oczekiwanie na podróż

Kolejny dzień rozpoczęliśmy peruwiańskim śniadaniem i po krótkim spacerze po wiosce Cabanaconde, dziarsko ruszyliśmy na podbój kanionu Colca.

Warto zaznaczyć, że Kanion Colca jest drugim najgłębszym kanionem na świecie (wygrywa położony nieopodal Cotahuasi), przy czym jest on dwa razy głębszy od Wielkiego Kanionu w USA!

Ponadto z Kanionem Colca wiąże się dość silny polski akcent, a narodowość Polska wywołuje dużo radości wśród autochtonów (w miejscowościach okalających Kanion znajdziemy i Avenidas Polonias, i pomniki/tablice poświęcone Polakom). Otóż to właśnie Polacy jako pierwsi, w 1981 r.) przepłynęli Kanion Colca (z wyłączeniem 20 km) kajakiem.

Wróćmy jednak do naszej konfrontacji z Colca. Pozostawiliśmy rzeczy w hostelu na dwa dni. Plan zakładał zejście, nocleg w kanionie i powrotna wspinaczkę dnia następnego…

Samo Cabanaconde sprawia wrażenie miasteczka na końcu świata. Wszystko wydaje się żyć swoim powolnym rytmem.

Lokalsi na ryneczku spożywają śniadanie z ulicznego straganu, obok starsza pani zachęcą do zakupu „zupy z głowy” (caldo de cabeza). Peruwiańskie dzieciaki maszerują do szkoły, która tylko dzięki tabliczce daje się rozpoznać jako „instytucja edukacyjna”. Muszę przyznać, że bardzo mi się ten spokojny koniec świata spodobał. Zanim zaczęliśmy wędrówkę, popytaliśmy jeszcze w miasteczku o możliwość zakupu biletów do Kanionu Colca, o których słyszeliśmy,  że są niezbędne. Z informacji wynikało, ze na trasie na pewno spotkamy kontrolera, który również sprzeda nam bilet.

O poranku w Cabanaconde

Ploteczki 😉

Śniadaniownia

A niektórzy muszą do szkoły…

Czas leci, nie ma na co czekać, wiec dziarskim krokiem udajemy się na „szlak”. „Szlak” w cudzysłowie, bowiem oznaczenia praktycznie nie istnieją. Zdecydowaliśmy się zejść do Llahuar Lodge i kierowaliśmy się po strzałkach wymalowanych od czasu do czasu na kamieniach. Na szczęście droga jest w miarę wydeptana i nie zaginęliśmy w akcji, ale przy deszczu, albo gorszej pogodzie mogłoby być gorzej.

W drodze na szlak

Zaraz po opuszczeniu wioski, naszym oczom ukazuje się niesamowity widok Kanionu Colca.

Andy

Kanion Colca

Udało nam się nawet zobaczyć kondora, niestety nie został udokumentowany. Trasa w dół okazała się dość wymagająca, a moje prawe kolano wydało się szczególnie niezadowolone ze stanu rzeczy… Niemniej jednak po ok. 5 godzinach marszu osiągnęliśmy „poziom rzeki”. Potem jeszcze chwila wspinaczki i dotarliśmy do Llahuar Lodge! Zmęczenie nasze było dość znaczne, wiec w pierwszej kolejności zamówiliśmy zimne piwko dla poratowania życia.

Zasłużone piwko

Myśleliśmy, ze Llahuar to jedyne koczowisko w tym miejscu. Okazuje się, że obok jest jeszcze drugie miejsce (niestety nie jestem w stanie nic o nim powiedzieć, chociaż, jak się później okazało, recenzje ma bardzo w porządku). Niemniej jednak, będąc na końcowym odcinku drogi, właściciel Llahuar, Claudio, pojawił się znikąd i po prostu wciągnął nas do swego przybytku. Nie mając innego wyjścia zamówiliśmy pokój, a następnie w spokoju skonsumowaliśmy zasłużone piwko. Trzeba przyznać, ze mimo niesamowitych widoków i obecności gorących źródeł, miejsce koczowania nie było najlepszym, w jakim zdarzyło nam się pozostawać. Domko-szałasy, wykonane z bambusa (?) i dykty, nie są już pierwszej świeżości i do środka łatwo wnika wszelkiego sortu robactwo. Ponadto przytrafiła nam się tam burza z spora ulewą, a domek okazał się przemakać…Musieliśmy zgromadzić wszystko, łącznie, z samymi sobą na kupie i tak przekoczować, na szczęście strat nie było. Z informacji praktycznych, energia elektryczna (światło) w domkach dostępne od 19 do 21. Cieplej wody, internetu i tym podobnych oczywiście brak 🙂

Pierwsze spotkanie z „apartamentem” 😉

Tak to się prezentowało

Co robić na dnie Kanionu Colca?

Otóż przede wszystkim można, a nawet trzeba podziwiać otaczającą przyrodę! Co więcej można to robić z organizmem zanurzonym w gorących źródłach. Dla chętnych o 19 wydawana jest kolacja. Koszt to bodajże 16 soli/os. W skład wchodzi zupa + ryz z warzywami i ciepły napój (np. mate de coca). Koszt piwka w tym przybytku to 10 soli.

Było „tam”, pora na ” z powrotem”…

Niespodzianką poranka był stan mych odnóży, a właściwie ich braku. Złażenie w dół Kanionu dało mi się we znaki dość mocno i poddałam wątpliwości marsz pod górę. Na szczęście znalazł się ratunek! Raz dziennie przez Kanion przejeżdża autobus do Cabanaconde. Autobus objawia się „około 12” (wg miejscowych „raz wcześniej, raz później’, nasz pojawił się później), w miejscu oddalonym o ok. 45 min marszu od Llahuar. Ciężko zidentyfikować też przystanek (Pani w koczowisku zarzekała się, że bez trudu rozpoznamy „bus terminal”). Po drodze nie było nic przywodzącego na myśl odpowiednie miejsce. W końcu ujrzeliśmy zatoczkę, na której stała przykryta tekturą kupa cegieł. Wzięliśmy to za ów terminal. Jakież było nasze zdziwienie gdy nagle przyjechała ciężarówka, z której wysiadło dwóch chłopów, załadowało cegły i odjechało! Nie poddaliśmy się jednak i nadjeżdżający autobus udało nam się zatrzymać. Przeprawa do Cabanaconde to koszt 10 soli i spora dawka adrenaliny przy manewrach na urwiskach.

Potencjalny terminal

Podróż w górę

Po niemal 2-godzinnej jeździe, dotarliśmy z powrotem do Cabanaconde. Wróciliśmy do naszego hostelu, poczyniliśmy pranie i poszliśmy do mekki wszelkich przybyszy, czyli pizzerii z WiFi, żeby zaplanować dalszą podroż i sprawdzić, czy świat poza ta małą peruwiańską osada nadal istnieje.

Cabanaconde

Avenida Polonia

Kolejny dzień to osławione Kondory.

Zapewne niejeden z Was wie, że „..w dalekich Andach kondor jajo zniósł…” (a jeśli nie wiecie to odsyłam do internetów). Tak więc jak Rzym z Koloseum, Kanion Colca słynie ze swoich kondorów. Oczywiście jest to też wabik na turystów. Codziennie bowiem z Arequipy wyjeżdżają specjalne wycieczki „na kondory” właśnie. Co ciekawe ptaszyska owe pojawiają się codziennie mniej więcej w tym samym miejscu i o tej samej porze (ma to rzekomo związek z temperaturą i powietrzem, ale istnieją pogłoski, że kondory są po prostu opłacone…).

Jak wcześniej wspomniałam, kontrolera-sprzedawcy w Kanionie nie napotkaliśmy, tak więc nasz pobyt (mimo najszczerszych chęci) pozostał niezabiletowany. Zupełnie niespodziewanie miało się to wkrótce zmienić!

Celem kolejnego dnia był desant do Puno. Niemniej jednak, coś nas podkusiło, żeby po drodze zatrzymać się „na kondory”. Tak więc wsiedliśmy do autobusu w Cabanaconde, a po ok. 25 min jazdy wysiedliśmy przy osławionym Cruz del Condor. Jeszcze dobrze nie wydobyliśmy z autobusu, a już otoczyli nas kontrolero-sprzedawcy biletów…I tym sposobem każde z nas musiało uiścić po 70 soli za (wątpliwą) przyjemność obserwacji kondorów pośród tłumów azjatyckich i germańskojęzycznych turystów… Oczywiście nie mam zamiaru obrażać kondorów, widzieliśmy je jednak już wcześniej w Kanione (za darmo! ;)).

Codzienny biznes na Cruz del Condor

Jest i on!

Peru

Arequipa – La Ciudad Blanca

Arequipa

Położona  na wysokości ok. 2300 m n.p.m, u podnóża wulkanu Misti, Arequipa była naszym pierwszym przystankiem w podróży do Peru i Boliwii.

Miasto zostało założone przez Hiszpanów, co nietrudno zauważyć spacerując po jego utrzymanych w kolonialnym stylu uliczkach. Charakterystyczny biały kolor budynków (stąd też „białe miasto”) to efekt wykorzystywanej do budowy białej skały wulkanicznej.

Katedra w Arequipie

Do Arequipy dotarliśmy późnym wieczorem po dłuuuugiej podróży z Europy (ale o tym innym razem…). Hostel, w którym się zatrzymaliśmy znajdował się w samym sercu starego miasta. Zmęczeni po przeprawie niemal natychmiast padliśmy, aby następnego ranka zacząć eksplorację.

Po odespaniu trudów podróży i „tradycyjnym peruwiańskim śniadaniu” (czyt. tosty z dżemem i herbatka z liści koki) wyruszyliśmy na miasto. Akurat byla niedziela i na Plaza de Armas (czyli głównym placu nie tylko Arequipy, ale każdego. choćby najmniejszego miasteczka w Peru) nie brakowało miejscowych tańcujacych w tradycyjnych, kolorowych odzieniach w rytmach wesołej muzyki.

Tańce na Plaza de Armas

Po zapoznaniu z lokalnym folklorem pokręciliśmy się po urokliwych uliczkach Arequipy, trafiając w końcu na targ.

Targ podzielony jest na sekcje wg. produktów, mamy więc m.in. świeżo wyciskane soki (najpyszniejsze na świecie), owoce, warzywa, różne elementy mięsne (nieciekawej woni), zioła, pieczywo, produkty „magiczne”  i…kapelusze. Na górnym piętrze natomiast mieści się dział sprzedaży żywego ptactwa oraz jadłodajnie.

Ziemniaki na każdy dzień tygodnia;)

 

 

I inne artykuły…

O targu w Arequipie słyszeliśmy już wcześniej, rzekomo słynie on bowiem z serwowania nietypowego specjału, a mianowicie soku z żaby. Pomimo dokładnych poszukiwań nie udało się nam znaleźć owego wytworu. Nie mając możliwości zakosztowania tego podobno dobrego na wszystko napitku, zadowoliliśmy się 'zwykłym’ sokiem. Ilość egzotycznych owoców dostępnych na targu jest niesamowita. Wystarczy wskazać pani siedzącej na szczycie owocowej piramidy co nam się podoba i raz-dwa dostajemy to w wersji pitnej. Nikt oczywiście nie przejmuje się tu wymogami sanepidu, niemniej jednak soki są pyszne i nie powodują żadnych rewolucji.

Po wizycie na targu udaliśmy się do Klasztoru Św. Katarzyny.

Nie jest to jednak zwykły monastyr, a coś w rodzaju 'miasta w mieście’. Został założony w 1580 roku, a w czasach świetności zamieszkiwało tam nawet 450 zakonnic. Przekraczając mury klasztoru możemy odnieść wrażenie, że teleportowaliśmy się do Andaluzji. Nazwy uliczek nie wyprowadzają z błędu – mamy tu bowiem calle Sevilla czy calle Malaga. Pośród urokliwych, kolorowych zakątków można bez trudu spędzić kilka godzin! Co ciekawe w niektórych miejscach dostępne jest wi-fi 🙂 Podobno ciekawą atrakcją jest zwiedzanie klasztoru w nocy, nie mieliśmy jednak takiej możliwości, ale i za dnia zrobił on na nas spore wrażenie.

Klasztor w Arequipie

Wszystkie kolory Peru 😉

 

Po trudach zwiedzania zafundowaliśmy sobie (po raz pierwszy w tej podróży) sztandarowy peruwiański drink, czyli pisco sour.

Pisco sour

Drugi (i ostatni) dzień w Arequipie rozpoczęliśmy śniadaniem na hostelowym tarasie z widokiem po czym wyruszyliśmy z ponowną wizytą na targ (ach te soki!). Tym razem postanowiliśmy zeksplorować też górne piętro, mieszczące małe jadłodajnie pełne lokalnej ludności (w roli klientów oczywiście). Tym razem naszym łupem padł typowy arequipeński deser – queso helado, czyli coś w rodzaju lodów z sera przygotowywanych w metalowej misce. Stoisko Pani, u której ów wytwór nabyliśmy obwieszone było wycinkami z gazet wychwalającymi ją jako producentkę tegoż. Tak wiec marketing na nas zadziałał i płacąc S/2,50 zaopatrzyliśmy się w porcję.

Mimo początkowych obaw, okazało się, ze jest to naprawdę smaczne zjawisko.

 

Popołudniu nadszedł czas na pożegnanie z Arequipą. Naszym kolejnym przystankiem było Cabanaconde…

error: Content is protected !!