El Calafate to miasteczko w argentyńskiej Patagonii, kojarzone głównie jako baza wyprawowa: znajduje się tam lotnisko, stanowi też punkt postojowo-wypadowy w drodze do lodowca Perito Moreno.
Ale od początku! Wylot do Calafate mamy o nieludzko wczesnej porze, a trzeba jeszcze nadać bagaż. Noc spędzamy w hostelu nieopodal lotniska, którego właścicielka oferuje transport na lotnisko, nawet o 3-ciej nad ranem…Nie jest łatwo, ale udaje nam się dotrzeć i zapakować do samolotu, w którym natychmiast kontynuujemy spanie. Budzimy się niedługo przed wylądowaniem a za oknem maszyny biało…Śnieg, lód, zimno. Może jednak trzeba było się wybrać gdzieś gdzie jest ciepło? No ale cóż, nie ma już odwrotu – lądujemy, wysiadamy. Jesteśmy w Patagonii!!!
Calafate wita nas chłodem, a my udajemy się do wypożyczalni pojazdów. Chcemy maksymalnie wykorzystać nasz czas w Patagonii, dlatego też postanawiamy nająć pojazd (co więcej nie jest to specjalnie droższa opcja przy 2 i więcej osobach w porównaniu do transportów publiczno-prywatnych). Po niemiłych doświadczeniach w Chile (click!), w Calafate spotykamy się z tym samym problemem – depozyt z karty kredytowej nie chce być żadnym sposobem pobrany…Nic to, że wcześniej upewnialiśmy się, że karta działać powinna (i oczywiście, wszędzie indziej do tej pory w Argentynie działa…). Połączyliśmy się z bankowym chatem, co niestety też w niczym nie pomogło – bank nie widział naszej transakcji. Niestety klątwa wypożyczania samochodu w Ameryce Południowej wciąż jest najwyraźniej aktywna…Ostatecznie odchodzimy więc bez pojazdu i idziemy zbadać dostępne opcje. Jest jeszcze wcześnie i naszym planem było pojechać do lodowca prosto z lotniska. Niestety, najbliższy autobus do miasta odjeżdża dopiero za 1.5 h, decydujemy się więc na taksówkę co powinno dać nam szansę złapania kursowego autobusu do Perito Moreno. W drodze do miasteczka po standardowym przesłuchaniu kto my i skąd, nasz kierowca proponuje nam prywatny transfer do lodowca i z powrotem, twierdzi, że cena, którą oferuje jest równoznaczna z tym, co zapłacilibyśmy za 2 bilety autobusowe w obie strony…Oczywiście nie dowierzam w jego przemowę i każę wieźć nas na dworzec, powszechnie zwany terminalem. Tam, po szybkim rozeznaniu stwierdzam, że faktycznie pan miał rację – jego cena była niewiele większa niż autobus a dawała nam więcej elastyczności. Tak więc: jedziemy! Po drodze każemy się jeszcze wieźć po empanady i kawę a stamtąd prosto do Perito Moreno!
Jak może pamiętacie, poprzednia nasza wizytacja lodowca skończyła się niepowodzeniem, ponieważ z powodu silnych wiatrów nie dało się uskutecznić rejsu (tu m.in. o starym lodowcu), toteż obiecałam sobie wyrównać rachunki wkrótce.
Jest jeszcze wcześnie i powoli zaczyna się przejaśniać, więc nieśmiało można stwierdzić, że tym razem odwiedziny u lodowca mogą być owocne. Nie chcemy jednak zapeszać. Do Perito Moreno z El Calafate jest ok. 70 km, a podróż trwa jakieś 1.5 h. Po opuszczeniu miasteczka objawiają nam się typowo patagońskie, szaro-brązowe, falujące krajobrazy. Po prawej wyłania się błękitne jezioro – Lago Argentino. W tymże momencie zmęczenie, około-pojazdowa niechęć i zastanawianie się po cośmy do tej zimnicy (bo jest a jakże, zimno!) przyjechali zanikają. No piękna ta Patagonia! Póki co w krajobrazie brakuje tylko guanako.
W końcu docieramy do punktu startowego odwiedzin lodowca, a właściwie punktu sprzedaży biletów do Parku Narodowego Los Glaciares (bilet dla extranjeros odpowiednio droższy, za to można kartą kredytową, co w Argentynie jest istotne z powodów przeliczeniowo-walutowych). Karta, uwaga, działa. Jeszcze kilkanaście minut jazdy i docieramy do właściwego „włazu”. Po drodze, za pośrednictwem naszego pana kierowcy, rezerwujemy bilety na rejs (samochód się nie udał, to chociaż sobie popływamy). Bo trzeba Wam wiedzieć, że lodowiec można podziwiać „z powierzchni”, na własną rękę, na trzech różnej długości trasach, lub właśnie „z wody”.
Na początek zatem, trasa wodna. Wsiadamy na łódkę i po kilkunastu minutach wyłazimy z ciepłej kabiny na mroźną i wietrzną powierzchnię. Lodowiec jest faktycznie spory. Od czasu do czasu, z hałasem, odrywają się kawałki lodu. Gdy chwilami wychodzi słońce, ujawnia najróżniejsze odcienie biało-błękitno-niebieskie, niestety wątpię, że zdjęcia są w stanie je oddać. Ale zobaczcie sami.
Po rejsie wybieramy się na kładki widokowe. Jak wspominała, do wyboru są 3 trasy, różnej długości i trudności. Decydujemy się na trasę krótką i średnią, bo chociaż ciężko przestać czynić lodowcowe obserwacje to zaczyna coraz bardziej wiać, a zdążyliśmy już nieźle zmarznąć. Widoki z kładek pozwalają zobaczyć lodowiec nie tylko od frontu, jak z łodzi, ale i z góry oraz z boku. Z jednej strony ciężko się oderwać od widoku, z drugiej jest nam coraz bardziej zimno. Zazdrościmy nieco lokalnym zwiedzającym wyposażonym w nieodłączne termosy i mate. Nie ma jednak sposobności ich przechwycić;) W końcu, zaczynamy się zbierać. Kierowca, zgodnie z umową, oczekuje na parkingu. Całe szczęście, w bagażniku ma przecież cały nasz plecakowy dobytek.
Porachunki lodowcowe wyrównane – wracamy do El Calafate!
Na początku porzucamy dobytek w hostelu i wędrujemy do terminala autobusowego, żeby zakupić bilety do El Chalten, gdzie planujemy udać się kolejnego dnia. W patagońskich miasteczkach (w Argentynie, podobnie jak w Chile), obowiązuje coś w rodzaju „siesty”. Sklepiki, restauracje, kawiarnie a także dworcowe kasy mają przerwę w środku dnia. Przeważnie przybytki działają od 9-10 do 13-14 a potem od ok. 17 do wieczora. Na szczeście udaje nam się nabyć bilet na kolejny poranek (są 3 firmy oferujące przewozy na trasie Calafate-Chalten, aczkolwiek niektóre kursują tylko w wybrane dni, a często wszystkie busy jeżdżą o bardzo podobnych porach, więc warto się wcześniej zaopatrzyć w bilety).
Posiadając dalszy plan, idziemy „w miasto”. Chociaż Calafate to jak na tutejsze warunki metropolia, można je obejść w pół godziny. Na miasteczko składają się głównie sklepy z pamiątkami, sprzętem górskim, restauracje i knajpki. Jest też jeden większy supermarket (taki prawdziwy, co ważne, bo w Chalten takiego nie spotkacie). Wielkim szczęściem okazuje się odkrycie w Calafate przybytku jedzeniowo-piwnego pod nazwą „La Zorra”, czyli lisica:) Nie możemy oczywiście wybrać innego lokalu!
Kolejnego dnia wyruszamy do Chalten, ale o tym będzie osobno. Calafate natomiast, chociaż niewielkie, ma też swoje atrakcje. Jedną z nich jest rezerwat przyrody położony w obrębie miasteczka, przy brzegu Lago Argenitno. Zwie się Reserva Laguna Nimez i przy odrobinie szczęścia można tam zaobserwować liczne ptactwo, z flamingami włącznie. Udajemy się do tegoż przybytku w sobotnie przedpołudnie, przed lotem powrotnym do Buenos Aires. Ponieważ jest wczesna wiosna, widzimy kilka tylko okazów, przeważnie gigantyczne magelańskie kaczki, które nie wyglądają jakby miały pokojowe zamiary. Wstęp do rezerwatu jest płatny, płatność tylko gotówką. Nie piszę tu o szczegółach cen, bo te w Argentynie zmieniają się jak szalone i ciężko byłoby się jakkolwiek do tego odnosić.
Po rezerwacie wpadamy jeszcze do znajdującej się nieopodal knajpki na obiad. Pogoda zaczyna się robić wiosenna i niektórzy nawet zasiadają w zewnętrznym ogródku. My nie jesteśmy tak odważni, ale żałujemy, że trzeba nam wyjeżdżać jak akurat wiosenne prognozy zaczynają się sprawdzać. Znad jeziora pozostaje nam się udać po bagaże, które pozostawiliśmy w sklepiko-przechowalni w terminalu po przyjeździe z Chalten. Ponieważ jest pora sjesty, mam przeczucie, że odbiór bagaży nie będzie niezakłócony. Tak też się dzieje. Sklepik zamknięty na głucho, żadnej informacji jak odzyskać bagaż. Za pośrednictwem pani zasiadającej w jedynej otwartej dworcowej budce, udaje się dodzwonić do właścicielki przybytku, która stwierdza, że przyjedzie. Czas do odlotu się nam kurczy, bagaż trzeba nadać, a przechowalniowa pani potrzebowała sporej chwili, żeby do terminala dotrzeć. W końcu nadciągnęła. Na szczęście w Patagonii nie ma korków a lotnisko jest malutkie, więc zdążamy na nasz lot. W ostatniej chwili okazuje się jeszcze, że zamiast na mniejszym, położonym w mieście lotnisku, nasz samolot wyląduje na głównym lotnisku Buenos, położonym co najmniej godzinę drogi do miasta. Oczywiście wybraliśmy SPECJALNIE lot do mniejszego lotniska, ponieważ to właśnie z niego kolejnego poranka podróżujemy do Puerto Iguazu…Tak więc po późnym przylocie do Buenos czekała nas jeszcze długa uberowa przeprawa do zapchanego w sobotni wieczór/noc centrum miasta. Do tego nasz nocleg okazał się być z oknem na imprezowo-krzycząco-śpiewającą do późnych godzin ulicę. A z rana pobudka i znowu na lotnisko… Ale o tym kiedy indziej.
Informacje praktyczne:
- Lotnisko jest położone kilkanaście kilometrów od miasteczka. Dostać się tam można publicznym autobusem lub taksówką. Autobusy kursujące pomiędzy Calafate i El Chalten zatrzymują się też na lotnisku. Będąc grupą dwu- lub więcej osobową warto zastanowić się nad wypożyczeniem samochodu.
- Transport Calafate – Perito Moreno: Autobusy firmy Caltur kursują dwa razy dziennie (~8:30-9:00 i ~12:30-13:00) kursują do lodowca, wracają po kilku godzinach. Bilety można kupić w terminalu lub online. Isntnieją też wycieczki organizowane przez lokalne agencje turystyczne. Nie sprawdzaliśmy tej opcji, ale wydaje mi się, że „zwiedzanie” Perito Moreno na własną rękę jest bezproblemowe, więc nie ma sensu pchać się w zoragnizowane grupy
- Transport Calafate-El Chalten: jest kilku operatorów (Tacna, Chalten Travel, Caltur). Bilety kupicie online lub w terminalu (online jest doliczana prowizja).
- Perito Moreno: za bilet płaci się gotówką lub kartą, biuro biletowe jest przy wjeździe do Parku Narodowego i nie da się go nie zauważyć;) Wycieczki statkiem oferuje kilka firm, można kupić bilety już w Calafate, zarezerwować telefonicznie lub kupić bezpośrednio w porcie (aczkolwiek przy większej liczbie chętnych to może nie być optymalne rozwiązanie). Szlaki na kładkach są dobrze oznakowane. Podobno można zobaczyć lisa, niestety my nie widzieliśmy. Przy kładkach jest restauracja i sklepik z pamiątkami, toalety i automat z wrzątkiem do mate.
- Jedzenie w Calafate: restauracji i knajp jest dużo, ja oczywiście polecam La Zorrę i Piadinerię niedaleko rezerwatu nad jeziorem. Ponadto dobre piwko dostaniecie w Patagonia Brewing (co ciekawe to sieciówka, która sięga daleko poza Patagonię, ale o tym dowiemy się później). Dobrą kawę udało się dopaść w Miles Coffee House w centrum i Calafate Brownies (blisko terminalu, więc można sobie tam przy kawusi poczekać na autobus, jeśli nie było się na tyle szczęśliwym, by otrzymać samochód). Ogólnie, nie ma problemu z wege jedzonkiem. Ceny są wyższe niż w Buenos Aires, ale wciąż niższe niż w El Chalten. W Calafate jest też jeden większy supermarket (La Anonima).
- Nie udało nam się w Calafate znaleźć miejsca wymiany waluty w kursie „blue”, więc warto zaopatrzyć się w gotówkę wcześniej, chociaż w większości miejsc (poza rezerwatem przyrody) można było płacić też kartą.