Po wiosennej, chociaż dalej zimowej Patagonii, należało się wygrzać. W końcu wakacje to wakacje, ciepło musi być. Z obowiązkową przesiadką w Buenos Aires lecimy „do góry”, gdzie na pograniczu Argentyny, Brazylii i Paragwaju ulokowały się słynne wodospady Iguazu. Osobiście wielką fanką wodospadów nie jestem i nie do końca byłam przekonana czy warto czy nie warto. Ale podobo takie dorodne, takie piękne, a więc dobra – atakujemy!
Buenos Aires ma dwa lotniska, z czego jedno położone jest niemal w centrum miasta. Z tego też zaplanowaliśmy podróż lokalnym „rajanem”. Ale zanim tam wylecimy, musimy się przedrzeć przez długie kolejki. Stanowiska odpraw są podzielone na kierunki północ/południe, a nie według destynacji. Powoduje to niemały chaos i zamieszanie. W końcu jednak docieramy pod bramkę, spożywamy obowiązkową śniadaniową empanadę i w drogę!
Po zimowych wciąż temperaturach Patagonii i nie za ciepłym Buenos, lotnisku w Iguazu wita nas wspaniałą ciepłotą, ale i sporą wilgotnością. Wszędzie pełno gęstej żywo-zielonej roślinności i ptactwa. Mniej kolorowo wygląda wydostawanie się z lotniska. Mimo zgromadzonych wcześniej informacji o istniejącym transporcie publicznym nie udaje nam się takowego namierzyć (przystanek znajduje się na lotnisku lub na drodze poza lotniskiem, w zależności kogo zapytacie. Podobnie z „rozkładem”). W końcu zniecierpliwieni pobieramy taksówkę i wyruszamy do miasta. W Puerto Iguazu nocujemy w ładnie wyglądającym na zdjęciach (i w opiniach) domku z jerzykami w nazwie (obiecujące; z resztą skały pod wodospadami są zasiedlone właśnie przez to ptactwo), który w nocy okaże się nie najlepiej pachnącą zakomarzoną norą bez moskitier. Ale cóż…Poszukiwania kawy również się nam nie udają. Ratujemy się więc yerba mate (właściwie może nawet nie wypada pić kawy w tym rejonie?;)) i zabieramy się za eksplorację.

Wodospady Iguazu można oglądać od strony argentyńskiej – bardziej „z góry” i brazylijskiej – bardziej „z dołu”. Zaczynamy od argentyńskiej. Z lokalnego dworca, mieszczącego się (co nie jest takie oczywiste w Ameryce Południowej) w centrum miasteczka, regularnie odjeżdżają autobusy na obie strony a bilety kupuje się w kasie odpowiedniej firmy. Po przybyciu na miejsce musimy zaopatrzyć się w bilety na wodospady (swoją drogą nie udaje nam się zapłacić kartą, warto więc pamiętać o gotówce). Na wejściu otrzymujemy mapkę z różnymi trasami. Strona argentyńska jest bardziej rozbudowana, ma kilka tras różnej długości i można tu zaplanować zarówno kilka godzina na „must see”, jak i cały dzień. Z początku szlaku do części „ciekawszej” można podjechać specjalną kolejką (w cenie). Ponieważ jest już późnawo, gorąco i wilgotno, korzystamy z tej dziwnej przeprawy. W otoczeniu wodospadów przyroda jest dżunglowata, są i ptaki i jaszczury a nawet zwierzęta futerkowe!





Wodospady jakie są każdy widzi, faktycznie dość spore i bardzo głośne. Idąc najróżniejszymi szlakami docieramy w końcu do największej chyba atrakcji słynnego Garganta del Diablo, który oglądamy „od góry”. Diabelskie gardło jest wprawdzie zjawiskowe, ale z jakiejś przyczyny mój gen umiłowania wodospadów jest mało aktywny więc nie spędzamy tam więcej czasu niż to konieczne. Na szczęście jesteśmy tu przed sezonem i chociaż ludzi jest trochę, to nie chce wiedzieć jak wygląda to w szczytowym tłoku.





Kolejnego dnia przypuszczamy na atak na stronę brazylijską. Autobusy odjeżdżają z tego samego dworca, szybki postój z kontrolą biletów na granicy i docieramy do wodospadów. Tu znów kolejeczka, bileciki i przejazd do części wodospadowej, tym razem autobusem. Strona brazylijska wydaje się być bardziej komercyjna, przy wodospadach ulokowały się kawiarnie, resturacje i sklepiki. Jest też mniej dziko a oględziny odbywają się w większości jedną główną trasą z widokowymi tarasami po drodze. Jeszcze bardziej uświadczam się w przekonaniu, że za nic nie chciałabym wylądować tu w sezonie…






Po południu wracamy do Argentyny. Wieczorem udajemy się na punkt widokowy gdzie ze strony argentyńskiej widać most łączący Brazylię i Paragwaj. Będąc prawie w Brazylii (a wcześniej tego dnia faktycznie), aplikujemy po należnej caipirinhi i planujemy następny dzień. A plan jest nie byle jaki – wizyta w polskiej osadzie – Wandzie.



Wanda została założona przez polskich emigrantów przed II wojną światową. W skrócie, po dotarciu do Argentyny zostali oni skierowani do miejsca w dżungli w prowincji Misiones, właściwie pośrodku niczego, gdzie założyli osadę.
Do Wandy wyruszamy rano, kursowym autobusem, który wyrzuca nas na przystanku głównej drogi skąd do Wandy właściwej musimy jeszcze trochę pomaszerować. Nagle pośród budynków wyłaniają się polskie symbole i napisy. A więc – trafiliśmy!
Niedługo potem natrafiamy na Muzeum, o którego istnieniu wiemy i mamy nadzieję, że będzie otwarte. Z muzeum wyłania się persona, więc grzecznie po hiszpańsku pytam czy może czynne, a odpowiedź dostaję już po polsku. Okazuje się, że mamy do czynienia z Panem Kazimierzem, który owo muzeum prowadzi. Zostajemy natychmiastowo oprowadzeni, zarówno po wystawie „polskiej”, przedstawiającej zdjęcia historii osady, narzędzia pierwszych osadników i różne artefakty związane z Polską, jak też po drugiej, nieco osobliwej – wystawie wypchanych zwierząt, które kolekcjonował i wypychał (ponoć otrzymywał w tym celu okazy, które odeszły śmiercią naturalną, ale kto wie. Jednak wypchana zwierzyna to nie moje klimaty). Pan Kazimierz, chociaż urodzony już w Wandzie (jego rodzice przybyli z Polski przed wojną i byli jednymi z pierwszych osadników), świetnie mówi po polsku. Opowiada nam mnóstwo ciekawych historii a międzyczasie do muzeum zagląda jego sąsiadka, również Polka, która przyjechała do Wandy na rok jako nauczycielka polskiego. Zostajemy zaproszeni na dalsze posiedzenie przy ciasteczkach i zimnej mate, czyli „terere”. Pan Kazimierz demonstruje nam wszelkie procedury konieczne do prawidłowego sporządzenia i spożycia płynu. Opowieści też nie brakuje. Można by tak siedzieć na tarasie w Wandzie jeszcze długo, ale zbiera się na deszcz (a deszcze w dżungli bywają ulewne), a my nie do końca jeszcze wiemy jak się z Wandy wydostać. Opuszczamy więc przytulny taras i zaraz potem atakuje nas ulewa. Oglądamy więc na szybko pozostałe „polskie” zakamarki Wandy i znajdujemy dworzec skąd udaje nam się powrócić do Puerto Iguazu.





Czy warto było lecieć do Iguazu? Owszem. Wodospady to atrakcja, którą jednorazowo można zobaczyć (ale nie przyjechałabym tam w „sezonie”). Niemniej ciepłota i dżunglowe klimaty są zawsze warte odwiedzin. Tak więc, same wodospady, ok. Ale wizyta w Wandzie, jeśli będziecie w okolicy – obowiązkowa!







































