Please assign a menu to the primary menu location under menu

Chile

Punta Arenas i Ziemia Ognista: lis(w plecaku) na końcu świata

Tierra del fuego

Odkąd pamiętam zawsze chciałam zwizytować Chile. Nie ma bowiem lepszego sposobu niż osobiste potwierdzenie istnienia tak długiego i chudego kraju. Jeśli natomiast miałabym wybrać jedno z miejsc na Ziemi, które najbardziej mnie intryguje byłby to, odległy, południowy kraniec Ameryki Południowej – a więc znów – Chile (tudzież Argentyna, ale chwilowo wykluczamy kwestie wyspowe). Kiedy więc Chile postanowiło otworzyć się na popandemiczne wizytacje pozostało tylko nabyć bilety i w drogę! Jak zwykle, czasu mało, pinezek na mapie sporo. Niemniej, „koniec świata” był obowiązkowy.

W drodze do Punta Arenas
Patagońskie szczyty

Do Punta Arenas wylatujemy bladym świtem z Santiago de Chile. W kolejce do samolotu obserwujemy ludzi w wielkich i ciepłych kurtkach i zaczynamy się martwić czy nasz ekwipunek cieplny jest aby wystarczający (jest koniec września, a więc wczesna wiosna). Tak czy inaczej – nie ma odwrotu, zasiadamy na pokładzie i jeszcze przed wschodem słońca wyruszamy na dalekie południe. Lot z Santiago do Punta Arenas trwa ok. 3.5 godziny. Pomimo wczesnej pory, nie mogę odpuścić sobie obserwacji widoków. A jest na co patrzeć! Widać jeziora, góry i lodowce, ale im bardziej zbliżamy się do celu tym coraz bardziej jałowy staje się krajobraz. W końcu lądujemy we wietrznym Punta Arenas. Transport publiczny z malutkiego lotniska do miasta nie istnieje, jesteśmy więc skazani na taksówki. W celu zmniejszenia kosztów grupujemy się z przypadkowym osobnikiem, który też zmierza w naszym kierunku. Porzucamy dobytek w hotelu i ruszamy w poszukiwaniu kawusi i śniadanka. Jak się okazuje, nawet na końcu świata można znaleźć przyzwoitego dripa:) Po śniadaniu udajemy się „w stronę wody”, a więc Cieśniny Magellana.

Pierwsze spotkanie z Cieśniną Magellana
Lokalne ptactwo

Cieśnina Magellana

Punta Arenas nie jest może specjalnie atrakcyjne turystycznie, w sam raz na kilkugodzinny spacer. Co ciekawe, wszelkie strony i przewodniki polecają wybrać się na tutejszy cmentarz, co też czynimy. Warto wiedzieć, że pośród wczesnych mieszkańców Punta Arenas sporo było przybyszy m.in. z dzisiejszej Chorwacji, zwabionych gorączką złota. W związku z tym wiele nazwisk na nagrobkach brzmi swojsko. Do tego cmentarz jest obsadzony fikuśnie ostrzyżonymi cyprysikami.

Cmentarz w Punta Arenas

Kolejnego dnia znowu musimy wstać wcześnie (co to za wakacje, jak się po ludzku wyspać nie można…). Plan na dziś: wycieczka do Ziemi Ognistą z wizytacją u pingwinów królewskich. Aby się tam dostać wkraczamy na prom, którym przedostajemy się do Porvenir, chilijskiej stolicy regionu Tierra del Fuego. Miasteczko jest senne, wydaje się opuszczone. Odwiedzamy obowiązkową w każdym południowoamerykańskim mieście czy miasteczku Plaza de Armas i plac poświęcony Selk’nam, czyli rdzennej, koczowniczej ludności tego rejonu. Chociaż przetrwali ok. 7000 lat w surowym klimacie Ziemi Ognistej, nie zdołali poradzić sobie z przybyszami z Europy…Jedną z niewielu pamiątek po Selk’nam jest zbiór zdjęć, który możecie zobaczyć np. tutaj.

Port w Punta Arenas o wschodzie słońca:)

Bienvenidos a Porvenir!
Plaza de Armas
Porvenir
Plaza Selk’nam

Po wizytacji w Porvenir udajemy się ku pingwinom. Droga jest długa i raczej kiepska. Obserwujemy owce (setki, jak nie tysiące owiec. Wszędzie owce!) i guanako, które jak gdyby nigdy nic żerują na rachitycznej roślinności.

Tierra del Fuego

Po niecałych dwóch godzinach docieramy do miejsca bytowanie pingwinów. Wybrały na swoją kolonię Bahia Inutil (dosł. Zatoka Bezużyteczna), która została tak nazwana w 1827 roku przez brytyjskiego kapitana ponieważ  nie zapewniała „ani kotwicowiska, ani schronienia, ani żadnej innej korzyści dla nawigatora”. Niemniej pingwiny królewskie, czyli drugie pod względem wielkości pingwiny na świecie zrobiły z tej zatoki użytek. Jest to ich jedyna kolonia w Chile, pozostałe znaleźć można na Falklandach (tudzież Malwinach) i Antarktydzie. Przybyły tam w 2010 w liczbie ośmiu sztuk i postanowiły zostać, a dla ich ochrony stworzono prywatny rezerwat. Mimo zimna i wiatru dzielnie obserwujemy pingwiny, które równie dzielnie stoją lub spacerują po wietrznej plaży. Poza dorosłymi osobnikami wypatrzeć można puchate brązowe pisklaki.

Pingwiny królewskie
Pingwiny z Ziemi Ognistej

I inne ptactwo

Guanako

Z pingwinami spędzamy mniej więcej godzinę. Ze względu na pory kursowania promów jesteśmy zmuszeni wracać inną (dłuższą) drogą i przeprawić się przez Cieśninę Magellana w innym miejscu. Podróż mija na obserwacji owiec i guanako. Wracając zatrzymujemy się jeszcze w opuszczonej farmie Estancia San Gregorio.

Wrak statku i zachód słońca;)
Estancia San Gregorio

Na ostatni dzień w Punta Arenas mieliśmy kilka planów, zakładających dalsze lub bliższe eskapady. Ostatecznie, biorąc pod uwagę kilkudniowe niedospanie wybraliśmy opcję dość leniwą. POjechaliśmy ok. 60 km na południe, do fortu/skansenu Fuerte Bulnes. Z drewnianych zabudowań dawnego fortu rozciąga się piękny widok na Cieśninę Magellana. Do tego o dziwo dopisuje nam pogoda (tzn. wieje, oczywiście, ale jest słonecznie). Ciekawym zjawiskiem są rosnące tam drzewa powyginane w charakterystyczny sposób od wiatru właśnie.

Koniec świata na horyzoncie:)
Słońce!
Wietrzne drzewa
Fuerte Bulnes
Domek w forcie i ichniejsze choinki
Armaty z widokiem

Zwiedzamy też Museo del Estrecho. Jest to dość nowe, interaktywne muzeum opowiadające o geografii i historii regionu. Mimo, że ekspozycja nie jest duża zwiedza się je całkiem przyjemnie. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze przy pomniku zaznaczającym geograficzny środek Chile (wliczając terytoria antarktyczne).

A to my na środku Chile

Do Punta Arenas wracamy wczesnym popołudniem i postanawiamy odwiedzić jeszcze mieszczące się na obrzeżach Muzeum Nao Victoria. Jest to prywatny przybytek, w którym można zobaczyć repliki statków związanych z Ciesniną Magellana w skali 1:1. Wśród eksponatów jest m. in. statek Beagle, na którym podróżował Darwin i oczywiście żeglowiec Magellana – Nao Victoria. Statki urozmaicone są w wypchane i drewniane podobizny marynarzy co tworzy raczej dziwną atmosferę.

Replika statku Beagle
Nao Victoria

Coraz bardziej wieje, więc wracamy do miasta. Zahaczamy jeszcze o lokalny punkt widokowy (widok na Cieśninę, a jakże) i wizytujemy piwną knajpę serwującą piwko z małych chilijskich browarów, również tych z rejonu Magellanes i Patagonii. Na koniec dnia raczymy się jeszcze lokalnym koktajlem Calafate Sour, który jest lokalną odmianą pisco sour (o którego wymyślenie Chilijczycy toczą spór z Peruwiańczykami), z dodatkiem endemicznej dla Patagonii jagody calafate. Kolejnego dnia czeka nas przeprawa do Puerto Natales, bazy wypadowej do parku Torres del Paine, ale o tym innym razem.

Gdzieś w Punta Arenas
Widok na Punta Arenas

Wszędzie daleko!;)
0
error: Content is protected !!