Na mapie niemal każdej podróży po Peru widnieje Cusco i Święta Dolina Inków.
Leżące na wysokości ok. 3400 m n.p.m. Cusco kojarzone jest przede wszystkim jako stolica Imperium Inków. Rolę tę pełniło nieprzerwanie, aż do hiszpańskiej inwazji w XVI wieku. Nazwa miasta (oryginalnie z języka Aymara: Qusqu, dzisiejsza nazwa wynika z jej przeinaczenia przez Hiszpanów) tłumaczona jest często jako „pępek świata”. Istnieją też inne wyjaśnienia, według których nazwa jest związana z legendą o powstaniu miasta. Tych jednak też jest kilka. Niemniej jednak, Cuzco dla kultury Inków było wyjątkowe – może o tym świadczyć chociażby fakt, że zostało zaprojektowane tak, by z lotu ptaka, swym kształtem przypominać pumę – święte dla nich zwierzę. Co ciekawe, miasto otoczone było murem z olbrzymich kamieni, których sposób transportu z kamieniołomu do dziś pozostaje zagwozdką – podobnież Inkom nie znane było koło. Już sama lektura przewodnika wychwalającego Cusco jako miejsce wyjątkowe utwierdza każdego wizytatora Peru, że tam znaleźć się trzeba. A jak wyglądała wizyta z lisiej perspektywy?
Do legendarnej stolicy Imperium Inków, Cuzco, dotarliśmy o świcie po całonocnej podróży z La Paz. Odpocząwszy nieco zabraliśmy się za zwiedzanie.
Na początek rekonesans centrum. Jak już wspominałam, każde peruwiańskie miasto i miasteczko ma swoje Plaza de Armas. Oczywiście, nie inaczej jest w Cusco. Poza monumentalną katedrą, kolonialny plac zdobi fontanna, nad którą góruje pomnik Inki. Wokół tłumy, głównie turystów. Są i miejscowi, jednak nie ci, zajęci swoimi sprawami, jak w innych miejscach. Tutejsi raczej próbują dorobić, to poprzez propozycje sfotografowania się w ich towarzystwie, to nawołując przybyszy do skorzystania z ich hosteli, restauracji, zakupu rękodzieła itp. Oczywiście ten folklor na siłę jest męczący, ale przyznaję – zdjęcia z autochtonami i alpaką odmówić sobie nie umiałam.
Po południu odwiedzamy Muzeum Inków, w którym staramy dowiedzieć się tego i owego o ich zwyczajach i kulturze. Wieczór natomiast spędzamy w planetarium – w końcu byliśmy na półkuli południowej, warto więc zobaczyć tą „inną” część nieba. Poza obserwacjami, posłyszeliśmy też liczne opowieści, inkaskie legendy i ciekawostki, np. gdzie na niebie zobaczymy lamę.
Po uliczkach Cusco błąkać się można bez końca.
Wędrując to w górę, to w dół możemy podziwiać krajobraz miasta z coraz to innej perspektywy. Niestety, ciężko się pozbyć ciągłego poczucia „turystyczności”. Ponieważ czas zaoszczędzony na niedoszłym Salkantay Trek trzeba było jakoś wykorzystać, zaaplikowaliśmy więc piwko i decyzja nadeszła natychmiast – ucieczka do Amazonii.
Po powrocie z dżungli kontynuowaliśmy przygodę z Cusco.
Zwiedziliśmy „od środka” katedrę, kilka kościołów i monastyr św. Dominika. Poszwędaliśmy się jeszcze po uliczkach urokliwej dzielnicy San Blas starając się unikać nawoływań na masaże i frytki. Widok miasta z różnych punktów faktycznie robi wrażenie, zobaczcie z reszą sami!
Następnego dnia rano wyruszyliśmy do Świętej Doliny Inków.
Nieszczęściem tej eskapady było to, że musieliśmy uczestniczyć w nielubianym przez nas zwiedzaniu zorganizowanym, zwanym potocznie „januszowaniem”;) Był to substytut naszego niedoszłego trekkingu (inaczej nie odzyskalibyśmy zainwestowanych uprzednio środków). Jak to na takich grupowych obwozach, lekko nie było – styl „15 min na zdjęcie, do autobusu, 30 min na suweniry i dalej” delikatnie mówiąc mi nie leży. Tak czy siak, z braku laku, grzecznie podążyliśmy ze stadem na podbój Świętej Doliny.
Na początek, Park Archeologiczny w Pisac (po drodze postój, a jakże, na jakimś parkingu z suwenirami…). zapomniałam chyba wspomnieć o rzeczy niezwykle istotnej. Otóż Inkowie wielkim szacunkiem darzyli niektóre zwierzęta i na różne sposoby oddawai im hołd. Jednym z takich wyrazów uznania było budowanie miast na planie kształtu tychże animalii. Tak, tak – gdybym ja była Inką zbudowałabym swoją osadę na planie lisa:) Niemniej jednak, wracając do Świętej Doliny – Pisac zbudowany był na planie kuropatwy. W czasach Inków, było to dość dobrze prosperujące i istotne miasto, niestety Hipszpanie zrównali je z ziemią. Dzisiaj pozostają tam tylko ruiny (m. in. inkaskiego cmentarza w postaci jam w skale – ok. 10 tysięcy!) oraz świetnie zachowane tarasy uprawne.
Na zapoznanie się z ruinami mamy jakieś 45 minut, a potem znowu: hop do autobusu i transport na….targ z suwenirami. Po dogłębnym zwiedzaniu targowiska jedziemy do miejscowości Urubamba, gdzie dane nam jest spożyć obiad. Na koniec dnia i deser tejże cudownej wycieczki – ruiny w królewskim mieście – Ollantaytambo. Miasto zbudowane na dwóch wzgórzach robi wrażenie nie tylko ze względu na archeologiczne perełki. Zabudowa Ollantaytambo jest ściśle zachowana i dzięki temu możemy przekonać się jak wyglądało inkaskie miasto „w oryginale”.
Do wieczora włóczyliśmy się po wąskich inkaskich uliczkach, po czym zapakowaliśmy się do pociągu udającego się do Aguas Calientes. Nazwa zapewne mówi Wam niewiele, ale już tłumaczę – jest to miejscowość wypadowa do Machu Picchu. A przy okazji najbardziej turystyczne miejsce całej Ameryki Południowej i okolic. A dlaczego? O tym w następnym odcinku:)
0