La Paz – stolica na wysokościach
Chociaż formalnie stolicą Boliwii jest Sucre, jej „praktyczną” rolę pełni La Paz, co nadaje miastu tytuł najwyżej położonej stolicy na świecie. Rozciąga się ona na wysokości 3100-4200 m n.p.m., co jak się okazuje może niejednemu przysporzyć problemów!
„La Paz! La Paaaz” krzyczeli naganiacze na placu w Copacabanie.
Zwabieni okrzykami wsiedliśmy do jednego z pojazdów. Po około 4 godzinach od opuszczenia Copacabany dotarliśmy do La Paz. Na pierwszy rzut oka miasto nocą nie wyglądało nazbyt zachęcająco. Z okien autobusu mogliśmy zobaczyć przede wszystkim mnóstwo śmieci i żerujących w nich psów. Do tego autobus, który miał wysadzić nas na jakimś terminalu, zakończył kurs dosłownie na środku ulicy. Po obowiązkowym opuszczeniu pojazdu w wątpliwie przyjemnym miejscu, złapaliśmy pierwszą lepszą taksówkę (kurs wyceniono mocno zawyżone 15 bolivianos, chociaż cena i tak była już stargowana) i dotarliśmy do zabukowanego wcześniej hostelu. Na powitanie oznajmiono nam, że nie dostaniemy zarezerwowanego wcześniej pokoju z łazienką i zmuszeni byliśmy powziąć to co było (czyli pokój bez łazienki). Pokój to z resztą w tym przypadku eufemizm, pomieszczenie przypominało bowiem więzienną celę, do tego ulokowane było od strony hałaśliwej ulicy. Niemniej jednak szlajanie się z całym dobytkiem po nocnym La Paz nie bardzo nam się uśmiechało, więc wzięliśmy co dali z zamiarem porannej ewakuacji.
Więzienny „pokoik” to dopiero początek rewelacji. Następnego poranka obudziły mnie palpitacje serca i objawy wypisz-wymaluj…kaca!
A zaręczam, że żadnej przyczyny takiego stanu rzeczy nie było! Wszelkie objawy wskazywały na chorobę wysokościową. Chociaż już od pewnego czasu przebywaliśmy na wysokościach, zaraza postanowiła mnie dopaść dopiero w La Paz. Na nic już się zdała herbatka z liści koki, paskudztwo nie zamierzało odpuszczać. Resztką sił (moich) dokonaliśmy desantu się do nowego, na szczęście nieodległego hostelu. Niestety wolny pokoik znajdował się na piątym piętrze, a wejście tam było dla mnie w tym stanie było porównywalne do wspinaczki na południową ścianę Lhotse. Koniec końców do łóżka się dowlekłam i tam pozostałam wraz z przypadłością na resztę dnia.
W niedzielę na ulicach Ameryki Południowej odbywają się niezliczone procesje, fiesty i parady.
Nie inaczej dzieje się w La Paz. Niestety nie było mi dane wziąć w nich udziału. Na szczęście lis nie chorował i udał się na przeszpiegi;)
Następnego dnia żywotność moja podniosła się na nieco wyższy (lecz wciąż nie do końca zadowalający) poziom. Korzystając z dostępnych sił, wyruszyliśmy na eksplorację miasta. Na początek znajdujący się nieopodal naszego kwaterunku – Mercado de Brujas, targ czarownic, słynący z handlu rozmaitymi dobrami niezbędnymi do rozlicznych celów. Pośród alejek rozwieszone są suszone płody lam w różnym stopniu rozwoju, na półkach leżą niezliczone zioła, maści, specyfiki i inne kurioza dobre na wszystko….
Niestety stan mój wciąż nie był najlepszy, o czym świadczyć może niezauważona konsumpcja mojej karty przez boliwijski bankomat, którą uświadomiłam sobie dopiero po kilku godzinach…Nigdy nie ufajcie bankomatom pod wpływem wysokości!
Plan na dalszą część dnia zakładał zwiedzanie miasta z perspektywy wagoników.
Ze względu na rozległe i wysokościowe położenie miasta jednym ze środków komunikacji miejskiej są kolejki gondolowe zwane Teleferico. Wydaje się, że to jedna z najnowocześniejszych i najsolidniejszych konstrukcji w kraju. Udaliśmy się więc na stację Teleferico i pojeździliśmy trochę tu i tam. Istnieje pięć linii (żółta, niebieska, pomarańczowa, zielona i czerwona), kursujące w różne zakątki miasta. Jeden przejazd kosztuje 3 bolivianos, widoki niesamowite, warto!
Ostatniego dnia w La Paz odwiedziliśmy muzeum etnograficzne (całkiem w porządku), Plaza Murillo, przy którym znajduje się siedziba rządu i słynny „odwrotny” zegar. Ostateczne szwędanie zakończyliśmy po południu. Udaliśmy się na dworzec, po czym zapakowaliśmy się do autobusu w stronę Cuzco. Przed nami 13 godzin podróży do dawnej stolicy Inków!
0