Pomysł na wyjazd do Izraela był dość spontaniczny, jak to z lotniczymi okazjami bywa. Tym razem była to 5-dniowa podróż na przełomie września i października, z przylotem do Tel Avivu i wylotem z Eilatu. Na początek Tel Aviv i Jerozolima!
Dzień 0. Nowy Rok we wrześniu? Czemu nie…
Jak wspomniałam, bilety nabyliśmy niedługo przed wylotem, oczywiście bez dłuższego zastanowienia. Wiedzieliśmy jednak, że transport publiczny w szabas (od piątkowego popołudnia do sobotniego wieczoru) właściwie nie istnieje. Nic to, bowiem lądowaliśmy w poniedziałkowy wieczór. Niemniej, podczas planowania podróży z lotniska coś nie grało. Wyszukiwarka uparcie twierdziła, że najbliższy pociąg do Tel Avivu ma departurę dopiero we wtorek…Okazało się bowiem, że w dniu naszej wizytacji wypada Rosz ha-Szana, czyli żydowski Nowy Rok. Obowiązują więc szabasowe ograniczenia transportowe. W tych dniach jedyną formą transportu publicznego z lotniska były tylko tzw. szeruty, czyli coś w rodzaju wieloosobowej taksówki. Te jednak kursują tylko do Jerozolimy. Ponieważ mieliśmy już rezerwację noclegu w Tel Avivie i była to jedyna szansa na wizytę w tym mieście (później to już nie po drodze…), chcąc-niechcąc musieliśmy zainwestować w taksówkę. W taki to oto sposób dostaliśmy się do położonego nieopodal dzielnicy Jafa Airbnb. Zaopatrzyliśmy się jeszcze w pierwsze (i bynajmniej nie ostatnie…) opakowanie hummusu w osiedlowym sklepiku i takoż zakończyliśmy dzień 0.
Dzień 1. Tel Aviv
Na zwiedzanie Tel Avivu przeznaczyliśmy jeden dzień. Na nasze nieszczęście, wciąż trwało wspomniane święto, przez co miasto wykazywało zaniżoną aktywność. Oczywiście, otwarte były turystyczne knajpki w Starej Jafie, gorzej jednak w nowszej części miasta (na 3 znalezione w Internecie kawiarnie z rzekomo dobrą kawą, wszystkie były zamknięte! Nieczynny był też targ ha-Karmel, z którym wiązaliśmy spore nadzieje żywnościowe. W ogóle do jedzenia nie mieliśmy na tej wyprawie szczęścia, ale o tym będzie jeszcze pewnie nie raz). Bez kawy niestety rozpoczęło się nasze eksplorowanie. Jak wspominałam, mieszkaliśmy w pobliżu starej części Tel Avivu, Jafy. Założona jako miasto portowe już w starożytności (wg Wikipedii pierwsze wzmianki pochodzą z 1470 roku p.n.e.!), do 1949 roku była osobnym miastem. Dzisiaj to przede wszystkim pełna zabytków dzielnica turystyczna. Znajdziemy tam labirynty wąskich uliczek, meczety, kościół i pchli targ.
Z Jafy zmierzamy do nowszej części miasta, po drodze poszukując (bez sukcesu) czynnej kawiarni. W centrum miasta święto jest bardziej zauważalne niż w turystycznej dzielnicy. Większość sklepów i restauracji jest zamknięta.
Również wspomniany bazar, na co dzień pełen pyszności, dziś jest kompletnie martwy. Nieopodal znajdujemy na szczęście otwarty przybytek gdzie raczymy się (a jakże!) falafelem. Po konsumpcji zaopatrujemy się w miejscową ipę i przemieszczamy się na nadmorską promenadę. Ciepłota jest znaczna, a ponieważ z powodu Nowego Roku nie ma żadnych dodatkowych atrakcji, resztę dnia spędzamy w okolicach nadmorskich. Ogólnie rzecz biorąc Tel Aviv, poza nieco odmienną architekturą nie różni się zbytnio od europejskich miast.
Po zachodzie słońca komunikacja miejska zostaje wznowiona. O 19 wyruszamy autobusem do Jerozolimy. Droga zajmuje około godziny. Prosto z dworca wyruszamy do naszego koczowiska, które znajduje się nieopodal targu Mahane Yehuda. Po drodze jednak się trochę gubimy w zaułkach krętych uliczek i zamiast do naszego mieszkania, docieramy pod ten sam numer, ale na równoległej ulicy. Niechcący nachodzimy zupełnie przypadkowego człowieka, ten na szczęście udziela nam wskazówek i już bez problemu trafiamy do miejsca przeznaczenia. Ponieważ jesteśmy wielce głodni, porzucamy plecaki i ruszamy na targ, gdzie powoli zaczynają otwierać się stoiska. Można tam znaleźć mnóstwo różności, my jednak decydujemy się na obiekt o tajemniczej nazwie jachnun, co objawia się jako jemeński niby-naleśnik nadziewany ostrym sosem i warzywami. Tajemnicze, ale dobre! Po godnym odbyciu żeru spacerujemy jeszcze trochę w okoliach targu, po czym żywotność nasza mocno spada, więc wracamy do koczowiska.
Dzień 2. Jerozolima
Śniadanie spożywamy standardowe, czyli sklepowy hummus i pita. Za to dzisiaj jest bonus, bo na targu Yehuda spożywamy w miarę pitną kawę. Dzisiaj już dzień nieświąteczny, więc poza stoiskami z jedzeniem czynne są też inne, oferujące najróżniejsze szpejostwo, od przypraw, przez ubrania, po wiadra i inne młotki.
Z targu przemieszczamy się w kierunku zamieszkanej przez ortodoksyjnych Żydów dzielnicy Mea Shearim. Warto wiedzieć, że autochtoni nie są zbyt otwarci na wizytacje, toteż należy się odpowiednio ubrać (przypominają o tym wielkie tablice) i raczej nie zwracać na siebie uwagi.
Chociaż umiejscowiona 5 minut od żywotnego targu, dzielnica sprawia wrażenie przeniesionej o jakieś 100 lat wstecz. Ulicami przechadzają się odziani z tradycyjne stroje Żydzi. Pełno jest małych sklepików, zakładów fryzjerskich, czy zegarmistrzowskich, księgarń i innych geszeftów. Życie wydaje się toczyć zupełnie innym rytmem i jest w tym coś niezwykle interesującego.
Niestety, nasz czas (a może i cierpliwość miejscowych na podejrzanych turystów) jest ograniczony, toteż opuszczamy ortodoksyjną dzielnicę i kierujemy się do starego miasta. Mury starej Jerozolimy robią wrażenie. Przechodzimy przez Bramę Damasceńską i znajdujemy się pośród wąskich uliczek, przy których tłoczą się stragany i sklepiki. Można tam kupić pamiątki, ubrania, czy słodycze. W niektórych zaułkach znajdują się małe kawiarnie oferujące też shishę.
Stare miasto podzielone jest na dzielnice: chrześcijańską, żydowską, muzułmańską i ormiańską. Każda z nich ma odmienny charakter. Znajdziemy tu miejsca ważne dla każdej religii, m.in. Bazylikę Grobu Pańskiego, Ścianę Płaczu i meczet na Wzgórzu Świątynnym. My na początku trafiamy pod Ścianę Płaczu. Żeby do niej podejść musimy przejść przez bramki, takie jak na lotnisku. Po kontroli dostajemy się na plac z widokiem na Ścianę. Można też podejść bliżej, są dwa osobne wejścia: dla kobiet i dla mężczyzn.
Później przemieszczamy się w kierunku Wzgórza Świątynnego, niestety nie dostajemy się do celu, a wyposażeni w karabiny żołnierze (ten widok w Izraelu jest powszechny) oznajmiają, że Wzgórze jest zamknięte (przed wizytacją warto sprawdzić godziny w jakich jest otwarte, zależy to też od sezonu).
Maszerując wąskimi uliczkami docieramy w okolice Bazyliki Grobu Pańskiego. W środku jest ciasno i trochę ciężko złapać orientację,a grupy ludzi przemieszczają się w różnych kierunkach na raz. Wychodzimy więc na zewnątrz, gdzie łączymy się z darmowym wi-fi i dopiero w ten sposób dowiadujemy się co widzieliśmy.
Po tychże oględzinach stwierdzamy, że niezwłocznie należy coś zjeść. Wychodzimy więc ze starego miasta i udajemy się do arabskich bud na przeciwko Bramy Damasceńskiej, gdzie można w miarę tanio spożyć falafla w picie. Tak też czynimy. Po spożyciu udajemy się na spacer do nowszej części miasta, wzdłuż jednej z głównych ulic, Yafa Street. Ponieważ jest gorąco, podejmujemy zimne piwko a później zmierzamy ku Górze Oliwnej, żeby zobaczyć zachód słońca nad Jerozolimą.
Po drodze zahaczamy o dzielnicę ormiańską starego miasta, a później także o żydowską. W końcu opuszczamy mury i zaczynamy wspinaczkę na górę. Tu warto zaznaczyć, że całe zbocze pokrywa żydowski cmentarz, na którym, ze względu na lokalizację, ceny miejsca pochówku dochodzą do miliona dolarów (info z internetów). Dzielnie maszerujemy do góry, zachód słońca coraz bliższy a po drodze napotykamy jeszcze wielbłąda.
W końcu naszym oczom ukazuje się niczego sobie widok na stare miasto z górującą nad nim złotą kopułą meczetu. Po zachodzie słońca zaczynamy odwrót.
Wracamy do starego miasta jedną z bram, trafiając do dzielnicy muzułmańskiej. Mijamy meczet, pod którym zebrała się grupa Żydów wykrzykujących coś w stronę zmierzających na modły muzułmanów. Za chwilę pojawiają się też uzbrojeni policjanci. Nie wiadomo o co chodzi, lepiej jednak wiać.
Przemierzamy raczej mało turystyczne części starego miasta (przez chwilę można się poczuć jak w Bagdadzie, przynajmniej tak przypuszczam). W końcu udaje nam się dotrzeć do bardziej cywilizowanych zakamarków, w okolice Bramy Damasceńskiej.
Jesteśmy już dość konkretnie głodni i zmęczeni. Zmierzamy więc w kierunku poleconej nam hummusowni, na szczęście znajdującej się nieopodal naszego koczowiska. Gdy w końcu dostajemy żywność na liczniku jest już prawie 25 km. Po spożyciu hummusu i falafli (tym razem nie sklepowych) udajemy się prosto do spania. Następnego dnia czeka nas dość wczesna pobudka – musimy odebrać samochód i ruszyć nad Morze Martwe!
Mini-info praktyczne
Dojazd z lotniska
Lotnisko TLV jest położone mniej-więcej w połowie drogi miedzy Tel Avivem a Jerozolimą. Do Tel Avivu mozna się udać pociągiem (nie kursuje w szabas (od piątkowego do sobotniego popołudnia i święta), do Jerozolimy natomiast jeżdżą tzw. szeruty (również w szabas i święta!). Jeśli chcemy dostać się do Tel Avivu w dzień świąteczny pozostają nam taksówki (stała cena ok. 160 ILS, warto próbować szukać chętnych do zrzutki na przejazd np. wśród współpasażerów, bo cena jest stała niezależnie od adresu/ów w mieście)
Z Tel Avivu do Jerozolimy
Busy firmy Egged (rozkłady na http://www.egged.co.il) jeżdżą z dwóch dworców co kilkanaście minut (koszt 16 ILS) i docierają na dworzec główny w Jerozolimie. Podróż trwa ok. godziny. Można też podróżować szerutem, ale nie korzystaliśmy, więc nie znam szczegółów.
Noclegi
Wszystkie noclegi bookowaliśmy przez Aribnb (po sprawdzeniu wszystkich opcji wyszło najtaniej).
Jedzenie
Podstawą naszego wyżywienia (nie do końca z wyboru) były sklepowe hummusy (duży wybór w każdym sklepie, cena opakowania w zależności od rozmiaru 7-15 ILS), pasty np. z bakłażana i pity. Woda w Izraelu jest pitna toteż spokojnie można uzupełniać swoje butelki kranówą i tak też czyniliśmy na terenie całego kraju.
Tel Aviv: ze względu na święto większość przybytków była nieczynna. Internety polecają żywić się na targu ha-Karmel, niestety nie było nam to dane. Jedliśmy kalafiorowe falafle w przybytku o nazwie hashomer1. Dobre, ale trochę drogie.
Jerozolima: najtańsze jedzenie (typu falafel w picie) dostępne jest w arabskich budkach na przeciw Bramy Damasceńskiej (cena bodajże 8 ILS). Ponadto spory wybór jadłodajni (nie najtańszych, ale do przeżycia) znajdziecie na targu Mahane Yehuda. Żerowaliśmy też w polecanej przez naszego airbnb hosta knajpce Tahini’s hummus (cena za hummus 20-kilka ILS), całkiem dobre i wypełnione głównie lokalną ludnością.
0