Historia zaczyna się jak każda inna. Lot w niezłej cenie, szybkie sprawdzenie terminów, klik-klik i już. Lecimy do Gruzji!
Późnym wieczorem wylatujemy z Warszawy, by nieprzyzwoicie wczesną porą wylądować w Tbilisi (lot trwa 3.5 h, a Polskę i Gruzję dzielą zimą 3 godziny różnicy w czasie). W krainie chaczapuri i wina spędzimy pełne trzy dni. No i Sylwestra!
Na lotnisku podejmujemy walutę i zaspani jedziemy do naszego hostelu. Jesteśmy umówieni z kimś z recepcji na tą wczesną porę, jednak okazuje się, że chociaż hostel jest otwarty nikogo tam nie ma. Nie możemy się też do nikogo dodzwonić. W akcie desperacji rozważam wtargnięcie do jednego z pokojów, który wygląda jak ten ze zdjęć i pójście spać. Na szczęście w ostatniej chwili zjawia się osobnik odpowiedzialny i już legalnie możemy iść spać.
Po kilku godzinach snu wydobywamy się na ulice Tbilisi. Nasze lokum znajduje się przy głównej ulicy miasta- Alei Rustavelego. Jest ona, na czas świąteczno-noworoczny, przystrojona niesamowitą ilością światełek. Zanim zaczniemy zwiedzać mamy jeszcze jeden punkt obowiązkowy-nabycie zapomnianych klapek pod prysznic. Jak się okazuje nie jest łatwo znaleźć takowe w środku zimy, w Gruzji! Finalnie udaje nam się je dopaść w małym sklepiku z przejściu podziemnym. Tym samym zakupuję najbrzydsze chyba buty w moim życiu.
Na ulicach Tbilisi czuć, że jutro Sylwester.
Pełno jest straganów oferujących petardy, kolorowe świecące różności i inne szpejostwo. Moją uwagę przykuwają głównie liczne artykuły przedstawiające psy życzące szczęśliwego nowego roku.
Powoli docieramy do starszej części miasta. Maszerujemy bocznymi uliczkami. Dużo tu zaniedbanych budynków i szwędających się kotów. W końcu docieramy nad brzeg rzeki Kury. Nieopodal znajduje się stacja kolejki gondolowej, którą dostajemy się na wzgórze. Z góry całe miasto widać jak na dłoni. W oczy rzuca się zarówno nowsza część, z dziwacznym, rurowatym mostem, jak i starsza-z charakterystycznymi kopułami łaźni siarkowych. Na wzgórzu jest te olbrzymi pomnik Matki Gruzji.
Po zejściu na dół eksplorujemy jeszcze trochę, ale w końcu nadchodzi pora na żer.
Wybieramy na ten cel knajpko-spelunę Racha. Z zewnątrz miejsce nie zachęca do odwiedzin, w środku też jest dość specyficznie. Przez wielkie okno-dziurę w ścianie możemy podglądać pracę kucharza, który w przerwach popala sobie papierosy. Pani bufetowa, która przyjmuje zamówienia jest niczym wyjęta z dawnego baru mlecznego. W knajpce przeważają autochtoni i wszyscy wyglądają na zadowolonych. Zamawiamy różności do jedzenia. Na początek po chaczapuri (tu od razu uwaga: chaczapuri są wielkie, więc jeśli nie chcecie go później nosić i dojadać cały dzień, najlepiej zamówcie jedno na 2-3 osoby!), badridżani – smażone bakłażany z pastą z orzechów (jedna z najlepszych rzeczy na świecie!), lobio-coś w rodzaju fasolowej brei z kolendrą. Do tego oczywiście wino domowe (z plastikowego baniaka), które w Gruzji kupuje się na litry. Wszystko jest pyszne i już niebawem nie możemy się ruszać z przejedzenia.
Resztę dnia spędzamy spacerując po starym mieście, dopóki nie dopada nas ostateczne zmęczenie po nieprzespanej nocy.
Natępnego dnia łapiemy metro na dworzec, wsiadamy do marszrutki i jedziemy do Gori.
Miasto słynie głównie jako miejsce narodzin Stalina (do dziś znajdziemy tam jego pomnik, a także muzeum). Nie jest ono jednak naszym głównym celem. W Gori znajdujemy za rozsądną cenę kierowcę, który zabiera nas do Uplisciche. Jest to starożytne skalne miasto, podobnież jedna z najstarszych gruzińskich osad, budynki datowane są na V wiek p.n.e. Z lepiej zachowanych elementów mamy tam kościół z X wieku.
Powróciwszy do Gori wyprawiamy się jeszcze na ruiny fortecy, a następnie próbujemy znaleźć żywność. Okazuje się to niełatwe. W końcu znajdujemy czynną knajpkę. Nauczeni doświadczeniem zamawiamy jedno chaczapuri i inne cuda. No i oczywiście dzban domowego wina. Pojedzeni wracamy do Tbilisi. Mamy w końcu Sylwestra, trzeba więc świętować.
Jak najlepiej świętować w Gruzji? Oczywiście jedząc i pijąc!
Tak też czynimy, zasiadamy w restauracji (!) specjalizującej się w tradycyjnych gruzińskich pierożkach-chinkali. Warto wiedzieć, że należy spożywać je ręcznie (po to mają tą śmieszną wypustkę), wysysając sos z wnętrza i zagryzając tym co nam w ręce zostanie. Chinkali występują w wielu wariantach, również wegetariańskich.
Trzeba Wam wiedzieć, że w Tbilisi znajduje się bar Warszawa! Tam też się udajemy. W środku polska muzyka i oczywiście trunki. Powoli dochodzi północ, wychodzimy więc na pokaz fajerwerków i obserwujemy gruzińskie powitanie Nowego Roku. Ludzi na ulicach mnóstwo, większość raczej nietrzeźwa. W mieście odbywają sie plenerowe koncerty nieznanych nam osobników. Powoli zmierzmy jednak w kierunku naszego lokum, po drodze wstępując jeszcze do jakiegoś lokalnego baru na porcję czaczy-gruzińskiego destylatu. Cholerstwo jest mocne a do tego serwowane na szklanki…Jakoś sobie jednak radzimy.
Noworoczny poranek w Tbilisi jest spokojny. My znów podróżujemy na marszrutkowy dworzec.
Cel ostatniego dnia wyprawy: Mccheta
Położona ok. pół godziny od Tbilisi, Mccheta, jest jednym z najstarszych gruzińskich miast. Internety podają, że wg badań archeologicznych została zasiedlona już 2-3 tysiące lat p.n.e. Podobnie jak w Tbilisi, jest tu dziś raczej spokojnie. Zwiedzamy katedrę z X wieku i stare miasto, aż w końcu dopada nas pan kierowca, którego największym marzeniem jest zawieźć nas na górę, na której znajduje się słynny Monastyr Dżwari z VI w. (wszytsko w tej Gruzji takie leciwe, co?). Po kilku chwilach i lekkich negocjacjach cenowych jedziemy z panem na wzgórze. Niestety dzień jest nieco pochmurno-mglisty i widok na Mcchetę nie jest pocztówkowy, niemniej jednak warto się wybrać.
Po grzecznym zwiedzaniu wracamy do Tbilisi, by oczywiście…jeść! Później jeszcze trochę spaceru po starej części Tbilisi, celem spalenia kalorii, aż w końcu docieramy do położonej nieco na uboczu knajpki o wyjątkowo gruzińskiej nazwie-Cafe Palermo;) Nie trafiamy tam jednak zupełnym przypadkiem, kierują nas bowiem internetowe opinie o pysznym rzekomo winie. Potwierdzam i polecam-wino jest genialne! Sam klimat miejsca również-wygląda trochę jak peryferyjna knajpka, jednak żywiołowa muzyka i tańce odprawiane przez panie kelnerki (w wieku na oko 60+) nadają mu niesamowity klimat. Ponadto spotykamy tam rodaków, którzy siedzieli przed nami w samolocie. Konwersujemy też z przybyszami z Armenii, którzy również zostali zwabieni winem (nie po raz pierwszy z resztą).
Chociaż można by tak przy gruzińskim winie i przekąskach siedzieć bez końca, powoli trzeba nam się zbierać. O nieludzko porannej porze czeka nas powrotny lot do Warszawy.
Może i trzy dni na Gruzję to mało, ale z całą pewnością warto było się tam udać. I jedno jest pewne: do Gruzji jeszcze wrócimy!