Please assign a menu to the primary menu location under menu

Patagonia

Argentyna

Argentyńska Patagonia cz.1: Calafate i lodowiec Perito Moreno

Perito moreno

El Calafate to miasteczko w argentyńskiej Patagonii, kojarzone głównie jako baza wyprawowa: znajduje się tam lotnisko, stanowi też punkt postojowo-wypadowy w drodze do lodowca Perito Moreno.

Ale od początku! Wylot do Calafate mamy o nieludzko wczesnej porze, a trzeba jeszcze nadać bagaż. Noc spędzamy w hostelu nieopodal lotniska, którego właścicielka oferuje transport na lotnisko, nawet o 3-ciej nad ranem…Nie jest łatwo, ale udaje nam się dotrzeć i zapakować do samolotu, w którym natychmiast kontynuujemy spanie. Budzimy się niedługo przed wylądowaniem a za oknem maszyny biało…Śnieg, lód, zimno. Może jednak trzeba było się wybrać gdzieś gdzie jest ciepło? No ale cóż, nie ma już odwrotu – lądujemy, wysiadamy. Jesteśmy w Patagonii!!!

Calafate wita nas chłodem, a my udajemy się do wypożyczalni pojazdów. Chcemy maksymalnie wykorzystać nasz czas w Patagonii, dlatego też postanawiamy nająć pojazd (co więcej nie jest to specjalnie droższa opcja przy 2 i więcej osobach w porównaniu do transportów publiczno-prywatnych). Po niemiłych doświadczeniach w Chile (click!), w Calafate spotykamy się z tym samym problemem – depozyt z karty kredytowej nie chce być żadnym sposobem pobrany…Nic to, że wcześniej upewnialiśmy się, że karta działać powinna (i oczywiście, wszędzie indziej do tej pory w Argentynie działa…). Połączyliśmy się z bankowym chatem, co niestety też w niczym nie pomogło – bank nie widział naszej transakcji. Niestety klątwa wypożyczania samochodu w Ameryce Południowej wciąż jest najwyraźniej aktywna…Ostatecznie odchodzimy więc bez pojazdu i idziemy zbadać dostępne opcje. Jest jeszcze wcześnie i naszym planem było pojechać do lodowca prosto z lotniska. Niestety, najbliższy autobus do miasta odjeżdża dopiero za 1.5 h, decydujemy się więc na taksówkę co powinno dać nam szansę złapania kursowego autobusu do Perito Moreno. W drodze do miasteczka po standardowym przesłuchaniu kto my i skąd, nasz kierowca proponuje nam prywatny transfer do lodowca i z powrotem, twierdzi, że cena, którą oferuje jest równoznaczna z tym, co zapłacilibyśmy za 2 bilety autobusowe w obie strony…Oczywiście nie dowierzam w jego przemowę i każę wieźć nas na dworzec, powszechnie zwany terminalem. Tam, po szybkim rozeznaniu stwierdzam, że faktycznie pan miał rację – jego cena była niewiele większa niż autobus a dawała nam więcej elastyczności. Tak więc: jedziemy! Po drodze każemy się jeszcze wieźć po empanady i kawę a stamtąd prosto do Perito Moreno!

Lago Argentino

Jak może pamiętacie, poprzednia nasza wizytacja lodowca skończyła się niepowodzeniem, ponieważ z powodu silnych wiatrów nie dało się uskutecznić rejsu (tu m.in. o starym lodowcu), toteż obiecałam sobie wyrównać rachunki wkrótce.

Jest jeszcze wcześnie i powoli zaczyna się przejaśniać, więc nieśmiało można stwierdzić, że tym razem odwiedziny u lodowca mogą być owocne. Nie chcemy jednak zapeszać. Do Perito Moreno z El Calafate jest ok. 70 km, a podróż trwa jakieś 1.5 h. Po opuszczeniu miasteczka objawiają nam się typowo patagońskie, szaro-brązowe, falujące krajobrazy. Po prawej wyłania się błękitne jezioro – Lago Argentino. W tymże momencie zmęczenie, około-pojazdowa niechęć i zastanawianie się po cośmy do tej zimnicy (bo jest a jakże, zimno!) przyjechali zanikają. No piękna ta Patagonia! Póki co w krajobrazie brakuje tylko guanako.

Patagonia. Typowy widoczek.

W końcu docieramy do punktu startowego odwiedzin lodowca, a właściwie punktu sprzedaży biletów do Parku Narodowego Los Glaciares (bilet dla extranjeros odpowiednio droższy, za to można kartą kredytową, co w Argentynie jest istotne z powodów przeliczeniowo-walutowych). Karta, uwaga, działa. Jeszcze kilkanaście minut jazdy i docieramy do właściwego „włazu”. Po drodze, za pośrednictwem naszego pana kierowcy, rezerwujemy bilety na rejs (samochód się nie udał, to chociaż sobie popływamy). Bo trzeba Wam wiedzieć, że lodowiec można podziwiać „z powierzchni”, na własną rękę, na trzech różnej długości trasach, lub właśnie „z wody”.

Na początek zatem, trasa wodna. Wsiadamy na łódkę i po kilkunastu minutach wyłazimy z ciepłej kabiny na mroźną i wietrzną powierzchnię. Lodowiec jest faktycznie spory. Od czasu do czasu, z hałasem, odrywają się kawałki lodu. Gdy chwilami wychodzi słońce, ujawnia najróżniejsze odcienie biało-błękitno-niebieskie, niestety wątpię, że zdjęcia są w stanie je oddać. Ale zobaczcie sami.

Perito Moreno z perspektywy wodnej

Po rejsie wybieramy się na kładki widokowe. Jak wspominała, do wyboru są 3 trasy, różnej długości i trudności. Decydujemy się na trasę krótką i średnią, bo chociaż ciężko przestać czynić lodowcowe obserwacje to zaczyna coraz bardziej wiać, a zdążyliśmy już nieźle zmarznąć. Widoki z kładek pozwalają zobaczyć lodowiec nie tylko od frontu, jak z łodzi, ale i z góry oraz z boku. Z jednej strony ciężko się oderwać od widoku, z drugiej jest nam coraz bardziej zimno. Zazdrościmy nieco lokalnym zwiedzającym wyposażonym w nieodłączne termosy i mate. Nie ma jednak sposobności ich przechwycić;) W końcu, zaczynamy się zbierać. Kierowca, zgodnie z umową, oczekuje na parkingu. Całe szczęście, w bagażniku ma przecież cały nasz plecakowy dobytek.

Perspektywa kładkowa

I dla odmiany, element przyrody ożywionej

Porachunki lodowcowe wyrównane – wracamy do El Calafate!

Na początku porzucamy dobytek w hostelu i wędrujemy do terminala autobusowego, żeby zakupić bilety do El Chalten, gdzie planujemy udać się kolejnego dnia. W patagońskich miasteczkach (w Argentynie, podobnie jak w Chile), obowiązuje coś w rodzaju „siesty”. Sklepiki, restauracje, kawiarnie a także dworcowe kasy mają przerwę w środku dnia. Przeważnie przybytki działają od 9-10 do 13-14 a potem od ok. 17 do wieczora. Na szczeście udaje nam się nabyć bilet na kolejny poranek (są 3 firmy oferujące przewozy na trasie Calafate-Chalten, aczkolwiek niektóre kursują tylko w wybrane dni, a często wszystkie busy jeżdżą o bardzo podobnych porach, więc warto się wcześniej zaopatrzyć w bilety).

Posiadając dalszy plan, idziemy „w miasto”. Chociaż Calafate to jak na tutejsze warunki metropolia, można je obejść w pół godziny. Na miasteczko składają się głównie sklepy z pamiątkami, sprzętem górskim, restauracje i knajpki. Jest też jeden większy supermarket (taki prawdziwy, co ważne, bo w Chalten takiego nie spotkacie). Wielkim szczęściem okazuje się odkrycie w Calafate przybytku jedzeniowo-piwnego pod nazwą „La Zorra”, czyli lisica:) Nie możemy oczywiście wybrać innego lokalu!

Kolejnego dnia wyruszamy do Chalten, ale o tym będzie osobno. Calafate natomiast, chociaż niewielkie, ma też swoje atrakcje. Jedną z nich jest rezerwat przyrody położony w obrębie miasteczka, przy brzegu Lago Argenitno. Zwie się Reserva Laguna Nimez i przy odrobinie szczęścia można tam zaobserwować liczne ptactwo, z flamingami włącznie. Udajemy się do tegoż przybytku w sobotnie przedpołudnie, przed lotem powrotnym do Buenos Aires. Ponieważ jest wczesna wiosna, widzimy kilka tylko okazów, przeważnie gigantyczne magelańskie kaczki, które nie wyglądają jakby miały pokojowe zamiary. Wstęp do rezerwatu jest płatny, płatność tylko gotówką. Nie piszę tu o szczegółach cen, bo te w Argentynie zmieniają się jak szalone i ciężko byłoby się jakkolwiek do tego odnosić.

W ptasim rezerwacie

Znajdź flamingi!

Po rezerwacie wpadamy jeszcze do znajdującej się nieopodal knajpki na obiad. Pogoda zaczyna się robić wiosenna i niektórzy nawet zasiadają w zewnętrznym ogródku. My nie jesteśmy tak odważni, ale żałujemy, że trzeba nam wyjeżdżać jak akurat wiosenne prognozy zaczynają się sprawdzać. Znad jeziora pozostaje nam się udać po bagaże, które pozostawiliśmy w sklepiko-przechowalni w terminalu po przyjeździe z Chalten. Ponieważ jest pora sjesty, mam przeczucie, że odbiór bagaży nie będzie niezakłócony. Tak też się dzieje. Sklepik zamknięty na głucho, żadnej informacji jak odzyskać bagaż. Za pośrednictwem pani zasiadającej w jedynej otwartej dworcowej budce, udaje się dodzwonić do właścicielki przybytku, która stwierdza, że przyjedzie. Czas do odlotu się nam kurczy, bagaż trzeba nadać, a przechowalniowa pani potrzebowała sporej chwili, żeby do terminala dotrzeć. W końcu nadciągnęła. Na szczęście w Patagonii nie ma korków a lotnisko jest malutkie, więc zdążamy na nasz lot. W ostatniej chwili okazuje się jeszcze, że zamiast na mniejszym, położonym w mieście lotnisku, nasz samolot wyląduje na głównym lotnisku Buenos, położonym co najmniej godzinę drogi do miasta. Oczywiście wybraliśmy SPECJALNIE lot do mniejszego lotniska, ponieważ to właśnie z niego kolejnego poranka podróżujemy do Puerto Iguazu…Tak więc po późnym przylocie do Buenos czekała nas jeszcze długa uberowa przeprawa do zapchanego w sobotni wieczór/noc centrum miasta. Do tego nasz nocleg okazał się być z oknem na imprezowo-krzycząco-śpiewającą do późnych godzin ulicę. A z rana pobudka i znowu na lotnisko… Ale o tym kiedy indziej.

Informacje praktyczne:

  • Lotnisko jest położone kilkanaście kilometrów od miasteczka. Dostać się tam można publicznym autobusem lub taksówką. Autobusy kursujące pomiędzy Calafate i El Chalten zatrzymują się też na lotnisku. Będąc grupą dwu- lub więcej osobową warto zastanowić się nad wypożyczeniem samochodu.
  • Transport Calafate – Perito Moreno: Autobusy firmy Caltur kursują dwa razy dziennie (~8:30-9:00 i ~12:30-13:00) kursują do lodowca, wracają po kilku godzinach. Bilety można kupić w terminalu lub online. Isntnieją też wycieczki organizowane przez lokalne agencje turystyczne. Nie sprawdzaliśmy tej opcji, ale wydaje mi się, że „zwiedzanie” Perito Moreno na własną rękę jest bezproblemowe, więc nie ma sensu pchać się w zoragnizowane grupy
  • Transport Calafate-El Chalten: jest kilku operatorów (Tacna, Chalten Travel, Caltur). Bilety kupicie online lub w terminalu (online jest doliczana prowizja).
  • Perito Moreno: za bilet płaci się gotówką lub kartą, biuro biletowe jest przy wjeździe do Parku Narodowego i nie da się go nie zauważyć;) Wycieczki statkiem oferuje kilka firm, można kupić bilety już w Calafate, zarezerwować telefonicznie lub kupić bezpośrednio w porcie (aczkolwiek przy większej liczbie chętnych to może nie być optymalne rozwiązanie). Szlaki na kładkach są dobrze oznakowane. Podobno można zobaczyć lisa, niestety my nie widzieliśmy. Przy kładkach jest restauracja i sklepik z pamiątkami, toalety i automat z wrzątkiem do mate.
  • Jedzenie w Calafate: restauracji i knajp jest dużo, ja oczywiście polecam La Zorrę i Piadinerię niedaleko rezerwatu nad jeziorem. Ponadto dobre piwko dostaniecie w Patagonia Brewing (co ciekawe to sieciówka, która sięga daleko poza Patagonię, ale o tym dowiemy się później). Dobrą kawę udało się dopaść w Miles Coffee House w centrum i Calafate Brownies (blisko terminalu, więc można sobie tam przy kawusi poczekać na autobus, jeśli nie było się na tyle szczęśliwym, by otrzymać samochód). Ogólnie, nie ma problemu z wege jedzonkiem. Ceny są wyższe niż w Buenos Aires, ale wciąż niższe niż w El Chalten. W Calafate jest też jeden większy supermarket (La Anonima).
  • Nie udało nam się w Calafate znaleźć miejsca wymiany waluty w kursie „blue”, więc warto zaopatrzyć się w gotówkę wcześniej, chociaż w większości miejsc (poza rezerwatem przyrody) można było płacić też kartą.
Chile

Patagonia we wrześniu: Puerto Natales i Park Narodowy Torres del Paine

_DSF0129

Chyba najbardziej popularne wyobrażenie Patagonii to dostojne guanako na tle charakterystycznych wież – szczytów Torres del Paine. Czy takie widoki zdarzają się naprawdę? Trzeba było samodzielnie się przekonać! Chociaż w Chile byliśmy pod koniec września, a więc nieco przed sezonem, wizyta w Patagonii, choćby ekspresowa, była nieodwołalna.

Z Punta Arenas wyruszyliśmy do Puerto Natales, standardowej bazy wypadowej do Parku Torres del Paine. Między Punta Arenas a Puerto Natales kursują regularnie busy kilku firm, my wybraliśmy Bus-Sur. Ok. 3-godzinna podróż po magellańsko-patagońskich bezdrożach przebiegła zgodnie z planem. Za oknem standardowo: pustkowia, owce i guanako.

Po drodze

I owce…

Wczesnym popołudniem przybywamy do Puerto Natales. Jest niedziela, w dodatku przed sezonem, na ulicach cicho i pusto. Instalujemy się w hostelu i wyruszamy na eksplorację. Marzy nam się kawa, niestety póki co wszelkie przybytki pozostają nieczynne (z obserwacji wynika, że większość miejsc w Puerto Natales otwiera się rano, następnie siesta. a później ponowne otwarcie po południu/wieczorem). Docieramy zatem „do wody”, a dokładniej nad Zatokę Montt. Warto zaznaczyć, że teraz dla odmiany po atlantyckim wybrzeżu Punta Arenas, znajdujemy się nad Pacyfikiem (chociaż otwarty ocean jest ukryty za wieloma wyspami). Widok z deptaka w Puerto Natales wynagradza niedobór kawy. Spacerując wybrzeżem napotykamy charakterystyczny „pomnik wiatru”, a na końcu docieramy do drugiego słynnego monumentu – Milodona. W skrócie to taki wymarły gigantyczny leniwiec, którego stanowiskiem była m.in. znajdująca się nieopodal Puerto Natales jaskinia.

Monumento al Viento („Pomnik wiatru”)

Wybrzeże w Puerto Natales

Zatoka Monnt

Jeszcze jeden monument

Milodon

Kolejnego dnia (znowu…) musimy wstać rano – kierunek Torres del Paine! Ponieważ nie zdecydowaliśmy się wypożyczać pojazdu (nie mieliśmy czasu na zrobienie tras O/W), postanowiliśmy skorzystać z jednej z wielu agencji organizujących transport/wycieczki do TdP. Opcje są różne, od typowych objazdówek po miradorach, poprzez różnej długości i intensywności hikingi. Wahamy się między wyprawą do Base del Torres (do słynnych wież) a całodniową (~12h) wycieczką z 3-4 krótszymi trasami. Ponieważ pogoda w Patagonii jest zmienna, stwierdzamy, że dywersyfikacja może być korzystniejsza i wybieramy opcję nr 2. Szczegóły całego przedsięwzięcia ustalamy jeszcze w Punta Arenas, za pośrednictwem Whatsappa, ale wszystko odbywa się zgodnie z planem. Kiedy wyruszamy jest jeszcze ciemno, niestety podobno im później tym bardziej wieje, więc nie jest nam dane się wyspać. Po ok. godzinie docieramy na teren parku. Naszym pierwszym celem jest Mirador Condor. Podczas wędrówki pogoda staje się coraz gorsza, wieje, leje, a kiedy docieramy na szczyt widzimy głównie mgłę…Do tego niewyobrażalny wiatr zmusza nas do szybkiego zejścia. Poniżej możecie zobaczyć jak widok, który był nam dany i tem , który roztacza się z tego miejsca przy ładnej pogodzie…

Pierwsze spotkanie z Torres del Paine

Calafate – rośnie tylko w Patagonii

Nasz widok

Tak to powinno wyglądać (źródło: TripAdvisor)

Po zejściu z kondora jesteśmy zupełnie mokrzy i dokładnie wiem, które fragmenty moich spodni nie zostały nawoskowane;) W samochodzie odpoczywamy od wiatru, pijemy ciepłą herbatkę i przemieszczamy się do miejsca startowego kolejnej trasy: Mirador Cuernos. Początek nie zapowiada się najlepiej, ponieważ pogoda znowu atakuje i tym razem zaczyna padać zamarznięty śniego-deszcz, który na dodatek, ze względu na wiatr, przemieszcza się poziomo.

Kolejny szlak

Cuernos del Paine

Na szczęście po kilkunastu minutach pogoda znów się zmienia i chwilami nawet pokazuje się słońce. Patagoński wiatr oczywiście nie ustaje. Niemniej, widoki są zacne i wynagradzają pogodowe niedogodności. Do tego ze względu na ledwo zaczynający się plus tak naprawdę pierwszy pocovidowy sezon, mamy szlak właściwie tylko dla siebie (i guanako, które jak gdyby nigdy nic stoją przy drodze i skubią sobie krzewinki).

Pogoda się poprawia:)

Cuernos w pełnej okazałości

I jeszcze raz;))
Aż wtem…Słońce!

Na zdjęciach wiatru nie widać. Ale wieje!

Cascada del Rio Paine

I obowiązkowe guanako

Po Cuervos, przemieszczamy się w zupełnie inny sektor parku, nad jezioro Laguna Azul i prowadzący stamtąd szlak. Stąd przy dobrej pogodzie można zobaczyć charakterystyczne wieże Torres del Paine. Mimo, że nastało rozpogodzenie, niestety nam się to nie udaje.

Laguna Azul

Trochę jak w Bieszczadach 🙂

Patagońska tęcza

Powoli wracamy w kierunku Puerto Natales, zatrzymując sie na kilku punktach widokowych, które dosłownie „zaliczamy” (wiatr…), obserwując liczne guanako i nowość w repertuarze: nandu, czyli taki ichniejszy struś:) W drodze powrotnej czeka nas jeszcze niespodzianka w postaci złapania gumy, na szczęście udaje się podratować oponę i wieczorem docieramy do Natales.

A na koniec dnia piękna pogoda….

Planów na kolejny dzień mieliśmy kilka, wszystkie związane z lodowcami. Okazuje się jednak, że mamy do nich niesamowitego pecha…. Pierwotnie założyliśmy przekroczenie granicy z Argentyną i wizytację lodowca Perito Moreno. Niestety, ze względu na spowodowane pandemią krótkie (9-16?) otwarcie granicy chilijsko-argentyńskiej, 1-dniowa wyprawa nie była możliwa, natomiast korzystając z komunikacji publicznej musielibyśmy poświęcić na Perito Moreno dni trzy, z czego dwa to właściwie tylko przejazdy. Decydujemy się więc na lodowce Balmaceda i Serrano, do których dostać się można wyłącznie łodzią. Niestety, ze względu na małą ilość chętnych nasz rejs zostaje odwołany…Ostatecznie decydujemy się na nietanią, ale ostateczną opcję: lodowiec Gray. Lodowiec ów, położony przy jeziorze o tej samej nazwie (Lago Grey), znajduje się na terenie parku Torres del Paine. Pod sam lodowiec podpływa się katamaranem, a powodzenie rejsu zależy od warunków pogodowych, czyt. wiatru (który jak wiadomo bardzo lubi tu wiać). Jak to mówią, no risk no fun – atakujemy! Tak więc znów wczesna pobudka (z hostelowego pokoju słyszymy jak bardzo wieje, no ale wczoraj też wiało i ostatecznie wyprawa była niezgorsza) i jazda do parku. Docieramy do położonego na terenie parku hotelu i tam dowiadujemy się, że wiatr jest mocny i nie zamierza osłabnąć, w związku z czym kapitan rejs odwołuje…Straszna to była wiadomość, nie zapomnę jej nigdy. Niemniej, coś robić trzeba. Wędrujemy więc na „plażę”, aby chociaż z daleka ujrzeć lodowiec. Mimo porywającego wiatru, przez który trudno momentami ustać, dzielnie maszerujemy plażą a następnie krótkimi pobliskimi szlakami. Widoki są (jak dla mnie) spektakularne. W jeziorze pływają ogromne bryły lodu, które w nielicznych promieniach słońca niesamowicie się mienią. Szkoda, że nie możemy zobaczyć całego lodowca z bliska, pocieszamu się, że pewnie to po prostu znak, że trzeba jeszcze do Patagonii i jej lodowców wrócić. Na koniec próbujemy jeszcze zjeść kawałek pomniejszego elementu lodowca znad brzegu – smakuje wybornie:)

Lago Grey

Lodowcowe elementy

Glaciar Grey, tylko z daleka…

Lodowe guanako;)

Plaża

I lekki wiaterek

Znad pięknego Lago Gray wracamy nieźle przewiani, ale i z poczuciem niedosytu. Dla balansu zatrzymujemy się na kilku punktach widokowych, udaje nam się też w końcu zobaczyć szczyty Torres del Paine.

Torres

Lago Sarmiento

Na koniec, chociaż wcześniej tego nie planowaliśmy, zatrzymujemy się jeszcze przy Cuevo del Milodon, czyli jaskini sławnego gigantycznego leniwca. Poza drugim już jego posągiem, przy jaskini znajdują się krótkie szlaki, z niezłymi widokami (i niezłym wiatrem).

Jaskinia milodona

I jej otoczenie

Z takimi widokami budził się milodon;)

Wracamy do Puerto Natales wbrew wcześniejszym planom wczesnym popołudniem, szwędamy się po sklepikach z suwenirami i promenadzie. Smutek po braku lodowca zapełniamy jedzeniem i lampką chilijskiego sauvignon blanc z patagońskim widokiem. Obserwujemy poczynania ulicznych psów, których tu nie brakuje. Mimo, że bez stałego adresu, lokalne psy nie są zostawione same sobie. Miejscowi chętnie je dokarmiają a w wielu miejscach stawiają budy stanowiące schronienie przed wszędobylskim wiatrem.

Centrum Puerto Natales

Lokalne psy

Pożegnanie z Puerto Natales….

Ostatni dzień w Patagonii spędzamy spacerując po raz ostatni po promenadzie i zwiedzając lokalne muzeum historyczne, które mimo niewielkich rozmiarów jest przyjazne i zapewnia dużo informacji zarówno na temat miasteczka, jak i rdzennej ludności Patagonii i jej późniejszych smutnych losów. Spożywamy jeszcze obiad w knajpie o wdzięcznej nazwie La Guanaca, gdzie można zjeść całkiem przyzwoite włoskie (hehe) jedzenie i skosztować lokalnego piwa kraftowego. Popołudniu odlatujemy do Santiago, ale obiecujemy sobie, że patagońskie lodowce jeszcze nas zobaczą!

Hasta luego, Patagonia!

Informacje praktyczne:

  • Do Puerto Natales można dostać się kilkoma liniami autobusowymi lub samolotem. Transport publiczny (również z lotniska) nie istnieje, funkcjonują natomiast taksówki, można też się pokusić i wyprawę pieszą
  • W miasteczku znajduje się duża ilość agencji turystycznych, niemniej ich asortyment (i przeważnie też ceny) są bardzo podobne. Rozważając więcej niż jedną eskapadę warto korzystać z usług tego samego operatora i negocjować niższą cenę za całość
  • Samo Puerto Natales żyje głównie z bycia bazą do TdP (oddalone ok ok. 60 km), w związku z tym ilość hosteli i hoteli jest spora, w przeróżnych przedziałach cenowych (jeśli polujecie na opcje budżetowe w sezonie to podobno warto rezerwować nawet z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem). Szeroki wybór tyczy się też knajp i restauracji. W miasteczku jest kilka supermarketów, gdzie zaopatrzyć się można w prowiant na wyprawy do TdP
  • Najlepszy wybór lokalnego piwa (i naprawdę smaczne jedzenie, z dużym wyborem opcji wege) oferuje La Guanaka. Porządnej kawy można napić się w Holaste Specialty Coffee, trzeba tylko uważać na nietypowe godziny otwarcia (a raczej zamknięcia) tychże przybytków.
  • „Przerywane” godziny otwarcia tyczą się też miejsc takich jak poczta, czy muzeum
  • Aaa i jeszccze jedno. W Puerto Natales funkcjonuje też destylarnia ginu, niestety działa tylko w sezonie 🙁
error: Content is protected !!