Please assign a menu to the primary menu location under menu

Chile

Chile

Patagonia we wrześniu: Puerto Natales i Park Narodowy Torres del Paine

_DSF0129

Chyba najbardziej popularne wyobrażenie Patagonii to dostojne guanako na tle charakterystycznych wież – szczytów Torres del Paine. Czy takie widoki zdarzają się naprawdę? Trzeba było samodzielnie się przekonać! Chociaż w Chile byliśmy pod koniec września, a więc nieco przed sezonem, wizyta w Patagonii, choćby ekspresowa, była nieodwołalna.

Z Punta Arenas wyruszyliśmy do Puerto Natales, standardowej bazy wypadowej do Parku Torres del Paine. Między Punta Arenas a Puerto Natales kursują regularnie busy kilku firm, my wybraliśmy Bus-Sur. Ok. 3-godzinna podróż po magellańsko-patagońskich bezdrożach przebiegła zgodnie z planem. Za oknem standardowo: pustkowia, owce i guanako.

Po drodze

I owce…

Wczesnym popołudniem przybywamy do Puerto Natales. Jest niedziela, w dodatku przed sezonem, na ulicach cicho i pusto. Instalujemy się w hostelu i wyruszamy na eksplorację. Marzy nam się kawa, niestety póki co wszelkie przybytki pozostają nieczynne (z obserwacji wynika, że większość miejsc w Puerto Natales otwiera się rano, następnie siesta. a później ponowne otwarcie po południu/wieczorem). Docieramy zatem „do wody”, a dokładniej nad Zatokę Montt. Warto zaznaczyć, że teraz dla odmiany po atlantyckim wybrzeżu Punta Arenas, znajdujemy się nad Pacyfikiem (chociaż otwarty ocean jest ukryty za wieloma wyspami). Widok z deptaka w Puerto Natales wynagradza niedobór kawy. Spacerując wybrzeżem napotykamy charakterystyczny „pomnik wiatru”, a na końcu docieramy do drugiego słynnego monumentu – Milodona. W skrócie to taki wymarły gigantyczny leniwiec, którego stanowiskiem była m.in. znajdująca się nieopodal Puerto Natales jaskinia.

Monumento al Viento („Pomnik wiatru”)

Wybrzeże w Puerto Natales

Zatoka Monnt

Jeszcze jeden monument

Milodon

Kolejnego dnia (znowu…) musimy wstać rano – kierunek Torres del Paine! Ponieważ nie zdecydowaliśmy się wypożyczać pojazdu (nie mieliśmy czasu na zrobienie tras O/W), postanowiliśmy skorzystać z jednej z wielu agencji organizujących transport/wycieczki do TdP. Opcje są różne, od typowych objazdówek po miradorach, poprzez różnej długości i intensywności hikingi. Wahamy się między wyprawą do Base del Torres (do słynnych wież) a całodniową (~12h) wycieczką z 3-4 krótszymi trasami. Ponieważ pogoda w Patagonii jest zmienna, stwierdzamy, że dywersyfikacja może być korzystniejsza i wybieramy opcję nr 2. Szczegóły całego przedsięwzięcia ustalamy jeszcze w Punta Arenas, za pośrednictwem Whatsappa, ale wszystko odbywa się zgodnie z planem. Kiedy wyruszamy jest jeszcze ciemno, niestety podobno im później tym bardziej wieje, więc nie jest nam dane się wyspać. Po ok. godzinie docieramy na teren parku. Naszym pierwszym celem jest Mirador Condor. Podczas wędrówki pogoda staje się coraz gorsza, wieje, leje, a kiedy docieramy na szczyt widzimy głównie mgłę…Do tego niewyobrażalny wiatr zmusza nas do szybkiego zejścia. Poniżej możecie zobaczyć jak widok, który był nam dany i tem , który roztacza się z tego miejsca przy ładnej pogodzie…

Pierwsze spotkanie z Torres del Paine

Calafate – rośnie tylko w Patagonii

Nasz widok

Tak to powinno wyglądać (źródło: TripAdvisor)

Po zejściu z kondora jesteśmy zupełnie mokrzy i dokładnie wiem, które fragmenty moich spodni nie zostały nawoskowane;) W samochodzie odpoczywamy od wiatru, pijemy ciepłą herbatkę i przemieszczamy się do miejsca startowego kolejnej trasy: Mirador Cuernos. Początek nie zapowiada się najlepiej, ponieważ pogoda znowu atakuje i tym razem zaczyna padać zamarznięty śniego-deszcz, który na dodatek, ze względu na wiatr, przemieszcza się poziomo.

Kolejny szlak

Cuernos del Paine

Na szczęście po kilkunastu minutach pogoda znów się zmienia i chwilami nawet pokazuje się słońce. Patagoński wiatr oczywiście nie ustaje. Niemniej, widoki są zacne i wynagradzają pogodowe niedogodności. Do tego ze względu na ledwo zaczynający się plus tak naprawdę pierwszy pocovidowy sezon, mamy szlak właściwie tylko dla siebie (i guanako, które jak gdyby nigdy nic stoją przy drodze i skubią sobie krzewinki).

Pogoda się poprawia:)

Cuernos w pełnej okazałości

I jeszcze raz;))
Aż wtem…Słońce!

Na zdjęciach wiatru nie widać. Ale wieje!

Cascada del Rio Paine

I obowiązkowe guanako

Po Cuervos, przemieszczamy się w zupełnie inny sektor parku, nad jezioro Laguna Azul i prowadzący stamtąd szlak. Stąd przy dobrej pogodzie można zobaczyć charakterystyczne wieże Torres del Paine. Mimo, że nastało rozpogodzenie, niestety nam się to nie udaje.

Laguna Azul

Trochę jak w Bieszczadach 🙂

Patagońska tęcza

Powoli wracamy w kierunku Puerto Natales, zatrzymując sie na kilku punktach widokowych, które dosłownie „zaliczamy” (wiatr…), obserwując liczne guanako i nowość w repertuarze: nandu, czyli taki ichniejszy struś:) W drodze powrotnej czeka nas jeszcze niespodzianka w postaci złapania gumy, na szczęście udaje się podratować oponę i wieczorem docieramy do Natales.

A na koniec dnia piękna pogoda….

Planów na kolejny dzień mieliśmy kilka, wszystkie związane z lodowcami. Okazuje się jednak, że mamy do nich niesamowitego pecha…. Pierwotnie założyliśmy przekroczenie granicy z Argentyną i wizytację lodowca Perito Moreno. Niestety, ze względu na spowodowane pandemią krótkie (9-16?) otwarcie granicy chilijsko-argentyńskiej, 1-dniowa wyprawa nie była możliwa, natomiast korzystając z komunikacji publicznej musielibyśmy poświęcić na Perito Moreno dni trzy, z czego dwa to właściwie tylko przejazdy. Decydujemy się więc na lodowce Balmaceda i Serrano, do których dostać się można wyłącznie łodzią. Niestety, ze względu na małą ilość chętnych nasz rejs zostaje odwołany…Ostatecznie decydujemy się na nietanią, ale ostateczną opcję: lodowiec Gray. Lodowiec ów, położony przy jeziorze o tej samej nazwie (Lago Grey), znajduje się na terenie parku Torres del Paine. Pod sam lodowiec podpływa się katamaranem, a powodzenie rejsu zależy od warunków pogodowych, czyt. wiatru (który jak wiadomo bardzo lubi tu wiać). Jak to mówią, no risk no fun – atakujemy! Tak więc znów wczesna pobudka (z hostelowego pokoju słyszymy jak bardzo wieje, no ale wczoraj też wiało i ostatecznie wyprawa była niezgorsza) i jazda do parku. Docieramy do położonego na terenie parku hotelu i tam dowiadujemy się, że wiatr jest mocny i nie zamierza osłabnąć, w związku z czym kapitan rejs odwołuje…Straszna to była wiadomość, nie zapomnę jej nigdy. Niemniej, coś robić trzeba. Wędrujemy więc na „plażę”, aby chociaż z daleka ujrzeć lodowiec. Mimo porywającego wiatru, przez który trudno momentami ustać, dzielnie maszerujemy plażą a następnie krótkimi pobliskimi szlakami. Widoki są (jak dla mnie) spektakularne. W jeziorze pływają ogromne bryły lodu, które w nielicznych promieniach słońca niesamowicie się mienią. Szkoda, że nie możemy zobaczyć całego lodowca z bliska, pocieszamu się, że pewnie to po prostu znak, że trzeba jeszcze do Patagonii i jej lodowców wrócić. Na koniec próbujemy jeszcze zjeść kawałek pomniejszego elementu lodowca znad brzegu – smakuje wybornie:)

Lago Grey

Lodowcowe elementy

Glaciar Grey, tylko z daleka…

Lodowe guanako;)

Plaża

I lekki wiaterek

Znad pięknego Lago Gray wracamy nieźle przewiani, ale i z poczuciem niedosytu. Dla balansu zatrzymujemy się na kilku punktach widokowych, udaje nam się też w końcu zobaczyć szczyty Torres del Paine.

Torres

Lago Sarmiento

Na koniec, chociaż wcześniej tego nie planowaliśmy, zatrzymujemy się jeszcze przy Cuevo del Milodon, czyli jaskini sławnego gigantycznego leniwca. Poza drugim już jego posągiem, przy jaskini znajdują się krótkie szlaki, z niezłymi widokami (i niezłym wiatrem).

Jaskinia milodona

I jej otoczenie

Z takimi widokami budził się milodon;)

Wracamy do Puerto Natales wbrew wcześniejszym planom wczesnym popołudniem, szwędamy się po sklepikach z suwenirami i promenadzie. Smutek po braku lodowca zapełniamy jedzeniem i lampką chilijskiego sauvignon blanc z patagońskim widokiem. Obserwujemy poczynania ulicznych psów, których tu nie brakuje. Mimo, że bez stałego adresu, lokalne psy nie są zostawione same sobie. Miejscowi chętnie je dokarmiają a w wielu miejscach stawiają budy stanowiące schronienie przed wszędobylskim wiatrem.

Centrum Puerto Natales

Lokalne psy

Pożegnanie z Puerto Natales….

Ostatni dzień w Patagonii spędzamy spacerując po raz ostatni po promenadzie i zwiedzając lokalne muzeum historyczne, które mimo niewielkich rozmiarów jest przyjazne i zapewnia dużo informacji zarówno na temat miasteczka, jak i rdzennej ludności Patagonii i jej późniejszych smutnych losów. Spożywamy jeszcze obiad w knajpie o wdzięcznej nazwie La Guanaca, gdzie można zjeść całkiem przyzwoite włoskie (hehe) jedzenie i skosztować lokalnego piwa kraftowego. Popołudniu odlatujemy do Santiago, ale obiecujemy sobie, że patagońskie lodowce jeszcze nas zobaczą!

Hasta luego, Patagonia!

Informacje praktyczne:

  • Do Puerto Natales można dostać się kilkoma liniami autobusowymi lub samolotem. Transport publiczny (również z lotniska) nie istnieje, funkcjonują natomiast taksówki, można też się pokusić i wyprawę pieszą
  • W miasteczku znajduje się duża ilość agencji turystycznych, niemniej ich asortyment (i przeważnie też ceny) są bardzo podobne. Rozważając więcej niż jedną eskapadę warto korzystać z usług tego samego operatora i negocjować niższą cenę za całość
  • Samo Puerto Natales żyje głównie z bycia bazą do TdP (oddalone ok ok. 60 km), w związku z tym ilość hosteli i hoteli jest spora, w przeróżnych przedziałach cenowych (jeśli polujecie na opcje budżetowe w sezonie to podobno warto rezerwować nawet z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem). Szeroki wybór tyczy się też knajp i restauracji. W miasteczku jest kilka supermarketów, gdzie zaopatrzyć się można w prowiant na wyprawy do TdP
  • Najlepszy wybór lokalnego piwa (i naprawdę smaczne jedzenie, z dużym wyborem opcji wege) oferuje La Guanaka. Porządnej kawy można napić się w Holaste Specialty Coffee, trzeba tylko uważać na nietypowe godziny otwarcia (a raczej zamknięcia) tychże przybytków.
  • „Przerywane” godziny otwarcia tyczą się też miejsc takich jak poczta, czy muzeum
  • Aaa i jeszccze jedno. W Puerto Natales funkcjonuje też destylarnia ginu, niestety działa tylko w sezonie 🙁
Chile

Punta Arenas i Ziemia Ognista: lis(w plecaku) na końcu świata

Tierra del fuego

Odkąd pamiętam zawsze chciałam zwizytować Chile. Nie ma bowiem lepszego sposobu niż osobiste potwierdzenie istnienia tak długiego i chudego kraju. Jeśli natomiast miałabym wybrać jedno z miejsc na Ziemi, które najbardziej mnie intryguje byłby to, odległy, południowy kraniec Ameryki Południowej – a więc znów – Chile (tudzież Argentyna, ale chwilowo wykluczamy kwestie wyspowe). Kiedy więc Chile postanowiło otworzyć się na popandemiczne wizytacje pozostało tylko nabyć bilety i w drogę! Jak zwykle, czasu mało, pinezek na mapie sporo. Niemniej, „koniec świata” był obowiązkowy.

W drodze do Punta Arenas
Patagońskie szczyty

Do Punta Arenas wylatujemy bladym świtem z Santiago de Chile. W kolejce do samolotu obserwujemy ludzi w wielkich i ciepłych kurtkach i zaczynamy się martwić czy nasz ekwipunek cieplny jest aby wystarczający (jest koniec września, a więc wczesna wiosna). Tak czy inaczej – nie ma odwrotu, zasiadamy na pokładzie i jeszcze przed wschodem słońca wyruszamy na dalekie południe. Lot z Santiago do Punta Arenas trwa ok. 3.5 godziny. Pomimo wczesnej pory, nie mogę odpuścić sobie obserwacji widoków. A jest na co patrzeć! Widać jeziora, góry i lodowce, ale im bardziej zbliżamy się do celu tym coraz bardziej jałowy staje się krajobraz. W końcu lądujemy we wietrznym Punta Arenas. Transport publiczny z malutkiego lotniska do miasta nie istnieje, jesteśmy więc skazani na taksówki. W celu zmniejszenia kosztów grupujemy się z przypadkowym osobnikiem, który też zmierza w naszym kierunku. Porzucamy dobytek w hotelu i ruszamy w poszukiwaniu kawusi i śniadanka. Jak się okazuje, nawet na końcu świata można znaleźć przyzwoitego dripa:) Po śniadaniu udajemy się „w stronę wody”, a więc Cieśniny Magellana.

Pierwsze spotkanie z Cieśniną Magellana
Lokalne ptactwo

Cieśnina Magellana

Punta Arenas nie jest może specjalnie atrakcyjne turystycznie, w sam raz na kilkugodzinny spacer. Co ciekawe, wszelkie strony i przewodniki polecają wybrać się na tutejszy cmentarz, co też czynimy. Warto wiedzieć, że pośród wczesnych mieszkańców Punta Arenas sporo było przybyszy m.in. z dzisiejszej Chorwacji, zwabionych gorączką złota. W związku z tym wiele nazwisk na nagrobkach brzmi swojsko. Do tego cmentarz jest obsadzony fikuśnie ostrzyżonymi cyprysikami.

Cmentarz w Punta Arenas

Kolejnego dnia znowu musimy wstać wcześnie (co to za wakacje, jak się po ludzku wyspać nie można…). Plan na dziś: wycieczka do Ziemi Ognistą z wizytacją u pingwinów królewskich. Aby się tam dostać wkraczamy na prom, którym przedostajemy się do Porvenir, chilijskiej stolicy regionu Tierra del Fuego. Miasteczko jest senne, wydaje się opuszczone. Odwiedzamy obowiązkową w każdym południowoamerykańskim mieście czy miasteczku Plaza de Armas i plac poświęcony Selk’nam, czyli rdzennej, koczowniczej ludności tego rejonu. Chociaż przetrwali ok. 7000 lat w surowym klimacie Ziemi Ognistej, nie zdołali poradzić sobie z przybyszami z Europy…Jedną z niewielu pamiątek po Selk’nam jest zbiór zdjęć, który możecie zobaczyć np. tutaj.

Port w Punta Arenas o wschodzie słońca:)

Bienvenidos a Porvenir!
Plaza de Armas
Porvenir
Plaza Selk’nam

Po wizytacji w Porvenir udajemy się ku pingwinom. Droga jest długa i raczej kiepska. Obserwujemy owce (setki, jak nie tysiące owiec. Wszędzie owce!) i guanako, które jak gdyby nigdy nic żerują na rachitycznej roślinności.

Tierra del Fuego

Po niecałych dwóch godzinach docieramy do miejsca bytowanie pingwinów. Wybrały na swoją kolonię Bahia Inutil (dosł. Zatoka Bezużyteczna), która została tak nazwana w 1827 roku przez brytyjskiego kapitana ponieważ  nie zapewniała „ani kotwicowiska, ani schronienia, ani żadnej innej korzyści dla nawigatora”. Niemniej pingwiny królewskie, czyli drugie pod względem wielkości pingwiny na świecie zrobiły z tej zatoki użytek. Jest to ich jedyna kolonia w Chile, pozostałe znaleźć można na Falklandach (tudzież Malwinach) i Antarktydzie. Przybyły tam w 2010 w liczbie ośmiu sztuk i postanowiły zostać, a dla ich ochrony stworzono prywatny rezerwat. Mimo zimna i wiatru dzielnie obserwujemy pingwiny, które równie dzielnie stoją lub spacerują po wietrznej plaży. Poza dorosłymi osobnikami wypatrzeć można puchate brązowe pisklaki.

Pingwiny królewskie
Pingwiny z Ziemi Ognistej

I inne ptactwo

Guanako

Z pingwinami spędzamy mniej więcej godzinę. Ze względu na pory kursowania promów jesteśmy zmuszeni wracać inną (dłuższą) drogą i przeprawić się przez Cieśninę Magellana w innym miejscu. Podróż mija na obserwacji owiec i guanako. Wracając zatrzymujemy się jeszcze w opuszczonej farmie Estancia San Gregorio.

Wrak statku i zachód słońca;)
Estancia San Gregorio

Na ostatni dzień w Punta Arenas mieliśmy kilka planów, zakładających dalsze lub bliższe eskapady. Ostatecznie, biorąc pod uwagę kilkudniowe niedospanie wybraliśmy opcję dość leniwą. POjechaliśmy ok. 60 km na południe, do fortu/skansenu Fuerte Bulnes. Z drewnianych zabudowań dawnego fortu rozciąga się piękny widok na Cieśninę Magellana. Do tego o dziwo dopisuje nam pogoda (tzn. wieje, oczywiście, ale jest słonecznie). Ciekawym zjawiskiem są rosnące tam drzewa powyginane w charakterystyczny sposób od wiatru właśnie.

Koniec świata na horyzoncie:)
Słońce!
Wietrzne drzewa
Fuerte Bulnes
Domek w forcie i ichniejsze choinki
Armaty z widokiem

Zwiedzamy też Museo del Estrecho. Jest to dość nowe, interaktywne muzeum opowiadające o geografii i historii regionu. Mimo, że ekspozycja nie jest duża zwiedza się je całkiem przyjemnie. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze przy pomniku zaznaczającym geograficzny środek Chile (wliczając terytoria antarktyczne).

A to my na środku Chile

Do Punta Arenas wracamy wczesnym popołudniem i postanawiamy odwiedzić jeszcze mieszczące się na obrzeżach Muzeum Nao Victoria. Jest to prywatny przybytek, w którym można zobaczyć repliki statków związanych z Ciesniną Magellana w skali 1:1. Wśród eksponatów jest m. in. statek Beagle, na którym podróżował Darwin i oczywiście żeglowiec Magellana – Nao Victoria. Statki urozmaicone są w wypchane i drewniane podobizny marynarzy co tworzy raczej dziwną atmosferę.

Replika statku Beagle
Nao Victoria

Coraz bardziej wieje, więc wracamy do miasta. Zahaczamy jeszcze o lokalny punkt widokowy (widok na Cieśninę, a jakże) i wizytujemy piwną knajpę serwującą piwko z małych chilijskich browarów, również tych z rejonu Magellanes i Patagonii. Na koniec dnia raczymy się jeszcze lokalnym koktajlem Calafate Sour, który jest lokalną odmianą pisco sour (o którego wymyślenie Chilijczycy toczą spór z Peruwiańczykami), z dodatkiem endemicznej dla Patagonii jagody calafate. Kolejnego dnia czeka nas przeprawa do Puerto Natales, bazy wypadowej do parku Torres del Paine, ale o tym innym razem.

Gdzieś w Punta Arenas
Widok na Punta Arenas

Wszędzie daleko!;)
error: Content is protected !!