Nowa Zelandia to mikstura wszelkich krajobrazów, od egzotycznych plaż po lodowce. Dzisiaj natomiast rzucimy okiem na skalne twory Wyspy Południowej: Punakaiki, Athur’s Pass i Castle Hill. Co oznaczają te tajemne nazwy? Zaraz się przekonacie!
Ze słonecznego parku Abel Tasman ruszamy na południe. Długimi odludnymi (nie licząc owiec) drogami docieramy do położonej nad brzegiem Morza Tasmana miejscowości Punakaiki. Dlaczego zdecydowaliśmy się nawiedzić akurat to miejsce o nieco fińsko brzmiącej nazwie? Otóż słynie ono z nietypowych formacji skalnych „Pancake Rocks”, czy jak kto woli „Skał Naleśnikowych”. Zgodnie z domysłami, kamienie te przypominają stosy naleśników. A kto nie lubi naleśników? No właśnie! Toteż cel naszej wizyty jest już w pełni znany. Warto dodać, że wiek skał jest określany na 30 milionów lat. Niestety podczas naszej wizyty postanawia padać deszcz. Nie odstrasza to oczywiście wycieczek azjatyckich turystów wyposażonych w najróżniejsze przeciwdeszczowe ustrojstwa, nie odstrasza też nas. Sama trasa widokowa wyznaczona celem oględzin skałonaleśników nie jest długa (ok. 1 km, 20 min), więc nie cierpimy zanadto, niemniej jednak słoneczna pogoda zapewniłaby lepsze warunki obserwacyjne. Pewnie jesteście już zniecierpliwieni czytaniem i chcecie zobaczyć jak się te kamienie prezentują? No to patrzcie!
Z Punakaiki wyruszamy do położonej w Alpach Południowych miejscowości Jacksons, gdzie mamy zarezerwowane miejsce na campingu. Niestety, leje coraz bardziej, więc nasza podróż nie należy do komfortowo-widokowych. Szczerze powiedziawszy jest źle: odludzie totalne, droga wąska i nie żałująca sobie zakrętów, widoczność prawie żadna, zasięgu brak. Do tego w pewnym momencie wyprzedza nas pojazd kierowany przez dziwnych zamaskowanych osobników. Dopóki jakimś cudem nie docieramy do położonego pośrodku niczego campingu, jestem prawie pewna, że dziś przyjdzie mi zginąć i próbuję wykalkulować kiedy ta wiadomość dotrze do kraju, jednocześnie planując ewentualną obronę przed zamaskowanymi osobnikami. Jak już jednak wiecie, udało nam się dotrzeć do miejsca koczowania. Poza tym, że uszliśmy z życiem spotkało nas jeszcze jedno szczęśliwe zrządzenie losu: na campingu było wolne zadaszone miejsce na rozbicie namiotu (tym samym zostaliśmy zwolnieni z dylematu spanie w samochodzie vs przemoczenie namiotu, siebie i kto wie czego jeszcze na zawsze). Dodatkowo, na campingu była świetnie wyposażona kuchnia i łazienki z ciepłą wodą (polecam to miejsce swoją drogą!).
Następnego dnia szczęśliwie przestało lać i mogliśmy wyruszyć na eksplorację parku narodowego Arthur’s Pass. W centrum miasteczka o tej samej nazwie znajduje się kilka restauracji, sklepików z pamiątkami i informacja turystyczna, skąd pobieramy wiedzę na temat okolicznych szlaków i wyruszamy.
Na początek wybranego przez nas szlaku musimy podjechać samochodem, a po drodze zatrzymujemy się kilka razy, bo widoki są niczego sobie.
Niestety, wbrew ognistym nadziejom i mimo informacyjnych tablic, nie jest nam dane napotkanie ptaszyska zwanego kea – jedynej górskiej papugi. Niezrażeni tym faktem, ruszamy na szlak. Maszerujemy dzielnie, a krajobrazy przypominają nam to europejski las iglasty, to Patagonię. W końcu wspominałam już, że Nowa Zelandia ma w sobie wszystkiego po trochu.
Jeśli zaś chodzi o zwierzynę hodowlaną to poza licznym pogłowiem owiec, kraj posiada też krowy o ciekawej dystrybucji umaszczenia.
Tego dnia, wybieramy sie też na drugi, krótszy szlak, którego zwieńczeniem jest wodospad. Ten zostaje jednak oceniony przez towarzyszącego mi konsesera wodospadów (i wspiaczki na wieże) jako przeciętny.
Wieczorem udajemy się jeszcze na spacer do otaczającej nasz camping dżungli.
Kolejnego dnia celem jest dotarcie do miejscowości Hanmer Springs, gdzie zamiarujemy skorzystać z dóbr natury w postaci źródeł termalnych. Po drodze jednak zatrzymujemy się w Castle Hill, gdzie można eksplorować wielkie formacje skalne. Skały faktycznie robią wrażenie, co nie uchodzi uwadze azjatyckich turystów, których tu nie brakuje. Są też miłośnicy wspinaczki. Z ciekawostek, m.in. w tym miejscu obywały się zdjęcia do Opowieści z Narnii.
I tak to kończy się część naszej podróży po Nowej Zelandii poświęcona górom, skałom i kamieniom.