Please assign a menu to the primary menu location under menu

Chile

Chile

San Pedro de Atacama, czyli o tym, jak spędzić trzy dni na północy Chile

_DSF9574

Podróż na północ Chile nie zaczęła się najlepiej. Najpierw opóźniony lot, później okazało się, że żadna z naszych kart nie chciała współpracować z terminalem wypożyczalni, w której zarezerwowaliśmy samochód…W dodatku mój zagubiony w drodze do Chile bagaż nadlatywał samolotem sporo późniejszym niż pierwotnie obiecywano. Przez ponad 2 godziny oczekiwania na nadlatujący plecak nie udało nam się opłacić depozytu w wypożyczalni, chociaż te same karty działały w pobliskim lotniskowym bankomacie (i wszędzie indziej w Chile i na świecie). Odmówiono też przyjęcia gotówki. Do tego, ze względu na święto narodowe i długi weekend, żadna inna wypożyczalnia nie miała wolnych pojazdów. W taki oto sposób cały nasz plan na zwiedzanie Atacamy zdawał się obumierać. Porzuciwszy nadzieję na samochód, zostaliśmy skazani na transferowy bus do San Pedro de Atacama, oazy pustynnej i turystycznego centrum tej części Chile. W ten sposób, brak pojazdu skazał nas na przymusowe uczestnictwo w zorganizowanych wycieczkach, zatem po przybyciu do San Pedro rozpoczęliśmy wędrówkę po biurach turystycznych w poszukiwaniu ofert pokrywających się chociaż częściowo z naszym uprzednim planem.

A więc jesteśmy na pustkowiu! San Pedro (położone na ponad 3000 m n.p.m.!) przypomina nieco peruwiańskie i boliwijskie miasteczka. Z niemal każdego miejsca rozpościera się widok nad wulkan Licancabur.

Główna uliczka San Pedro de Atacama

Piesek z Atacamy

Wulkan Licancabur

Po wycieczkowo-cenowych negocjacjach spożywamy pisco sour, koktajl, który podobnież stanowi spór o narodowy drink Chile i Peru. Jaka jest prawda – nie wiem, ale mogę zaświadczyć, że w obu krajach smakuje dobrze.

Pisco Sour, wersja chilijska 🙂

Ponieważ akurat wypada Dzień Niepodległości, szykuje się uliczna fiesta. Wszelkie możliwe przybytki są obwieszone różnymi wariacjami na temat chilijskiej flagi, a nieopodal Plaza de Armas (które jak wiadomo jest obowiązkowym elementem nawet najmniejszego południowoamerykańskiego miasteczka) rozbijane są namioty, w których odbędzie się właściwe świętowanie, czyli jedzenie, picie i tańce.

Preparacje do fiesty

W drodze do hostelu

Ekskursja pierwsza: Flamingi i Piedras Rojas

Kolejnego dnia wstajemy jeszcze przed świtem i czekamy na wycieczkowy odbiór. Trochę przeraża nas wizja grupowego zwiedzania, ale cóż poradzić, może jakoś to będzie. W końcu zjawia się nasz busik. Co ciekawe, przed opuszczeniem San Pedro podjeżdżamy pod niezidentyfikowany przybytek, z którego wychodzą ludzie z naręczami bagietek (przypominam, jest przed świtem). Ludzie ci kierują się do podobnych jak nasz busików, to samo z resztą czyni nasza przewodniczka. Jak się potem okaże, bagietkowy przystanek to obowiązkowy punkt każdej wyruszającej z SPdA wycieczki, a bagietki są najlepszym pieczywem jakie kiedykolwiek dane nam było spożyć w tej części świata.

Pierwszym przystankiem jest położona pośród solnych bezdroży, słynąca z flamingów, Laguna Chaxa. Od przewodniczki dowiadujemy się co nieco o tychże ptakach. M. in. okazuje się, że flamingi wykluwają się białe, natomiast ich różowość jest wynikiem spożywania przez nie bogatych w barwniki alg.

Laguna Chaxa

Chaxa

Flaming(i)

Z flamingowego jeziora ruszamy dalej, po drodze zatrzymując się dosłownie pośrodku niczego na śniadanie. Bagietki z awokado i herbatka z koki smakują w tych okolicznościach wyśmienicie.

Gdzieś na Atacamie…

Ruch niewielki:D

W końcu docieramy do położonych na ponad 4 tys. m n.p.m. Piedras Rojas, czyli czerwonych skał i leżącego pomiędzy nimi jeziora Aguas Calientes. Widoki są nieziemskie! Nieziemski też jest wiatr, który ledwo pozwala się przemieszczać po szlaku. Po przebyciu niespełna 3-kilometrowej trasy nie możemy nadziwić się ciszy jaką zastajemy po powrocie do busika.

Pierwsze spotkanie z Piedras Rojas

Troszkę wieje

Piedras Rojas w pełnym rynsztunku

Jedyny odpowiedni strój;)

Po Piedras Rojas odwiedzamy jeszcze dwie laguny: Misacanti i Miniques, nad którymi beztrosko żerują stada vicuni. Wielka jest radość z obserwacji tej zwierzyny (chociaż niezmiennie wieje).

Vikuniowy przysmak

I same vikunie

W naturalnym habitacie

W drodze do San Pedro zatrzymujemy się jeszcze przy Zwrotniku Koziorożca (wciąż wieje, chociaż trochę mniej niż przy lagunach).

Do San Pedro wracamy zmęczeni, a kolejnego dnia czeka nas jeszcze wcześniejsza pobudka, ponieważ wybieramy się w odwiedziny do gejzerów.

Ekskursja druga: Gejzery El Tatio i Valle de la Luna

Gejzery przyjmują gości w swoim aktywnym stanie tylko wcześnie rano. Tak więc wstajemy o 4 (:O) i pół godziny później jedziemy już w ich stronę, żeby dotrzeć jeszcze przed wschodem słońca. Położone na ponad 4300 m n.p.m. pole gejzerów El Tatio to trzecie największe takie miejsce na świecie. Jest wcześnie, wieje, jest zimno. W końcu jednak objawiają się nam parujące połacie. W niektórych miejscach można przysiąść na cieplutkim kamieniu co ratuje życie niewyspanego i zmarzniętego turysty.

Gejzery o poranku

Wschód słońca i vikuniowa trawa

Ponadto, po drodze udaje nam się zobaczyć zwierza, o którego istnieniu nie miałam pojęcia. Vizcacha, bo takie jego (jej?) imię, to szynszylopodobny stwór natywny dla tego regionu. Ponadto znowu występują vicunie i flamingi w kilku odsłonach.

Vizcacha!

Zwierz ów dość dobrze się kamufluje

Wielbłądowatych nigdy za dużo:)

WIęcej niż jedno zwierzę….

Żerujące flamingi

Z gejzerowej wycieczki wracamy przed południem, spożywamy zasłużoną kawusię, a po południu czeka nas dalsza wyprawa, tym razem do położonej na obrzeżach San Pedro Doliny Księżycowej. Widoki są zaiste jak z księżyca:) Pośród skał znajduje się też olbrzymia piaskowa wydma, na którą się wspinamy.

Krajobrazy Doliny Księżycowej

Różne erozyjne twory

Wielka wydma

Valle de la Luna o zachodzie słońca

Na koniec doświadczenie typu *very touristic* czyli obserwacja zachodu słońca w towarzystwie Pisco Sour (i dziesiątek innych turystów;)). Niemniej, wygląda to wszystko wspaniale, chociaż wiatr z każdą chwilą staje się coraz silniejszy. W oddali widzimy też zabudowania ALMA, czyli największego na świecie obserwatorium kosmicznego. A nocne niebo na Atacamie wygląda obłędnie, musicie uwierzyć na słowo!:)

Ekskursja trzecia: Lagunas Altiplanicas

Trzeci i ostatni dzień naszych wojaży po Atacamie tradycyjnie rozpoczynamy bladym świtem. Tym razem kierujemy się na zachód, ku granicy z Argentyną. Po drodze mijamy wulkan Licancabur i pniemy się w górę i w górę, aż docieramy na płaskowyż Altiplano. Poza (znów) niesamowitymi widokami spotykają nas tam wiatry i zimnica na nieznaną wcześniej skalę. Ze względu na takie warunki jest to wycieczka typu objazdowa (przystanek na szybką obserwację, focia i dalej). Te założenia wydają się niedorzeczne, ale szybko okazują się bardzo sensowne, bo w niektórych miejscach nie da się wytrzymać poza pojazdem dłużej niż minutę…Niemniej krajobrazy i wszechobecne stada vicuni są warte zachodu!

Altiplano

Zamarznięta rzeka!

Znajdź zwierzę na obrazku!;)

Licancabur z innej perspektywy

Po południu wracamy do San Pedro i po szybkim lunchu pakujemy się do busika na lotnisko…Taki to koniec szybkiej przygody ze zorganizowanymi ekskursjami na Atacamie. Pozostał powrót do Santiago i wytrzepywanie pustynnego pyłu ze wszystkich ubrań i zakamarków przez następnych wiele dni;)

Podsumowując, trzy dni to optymalny czas na wizytę w najbardziej atrakcyjnych miejscach rejonu. Zorganizowane wycieczki, ze względu na specyficzne warunki pogodowe, okazały się nie najgorszym rozwiązaniem. Warto zaopatrywać się w wycieczki pakietowo, u jednego organizatora, żeby negocjować lepsze ceny. A jeśli w najbliższym czasie będziecie w San Pedro to poza oczywistymi atrakcjami, koniecznie zjedzcie bagietkę z La Franchuteria!:)

Chile

Patagonia we wrześniu: Puerto Natales i Park Narodowy Torres del Paine

_DSF0129

Chyba najbardziej popularne wyobrażenie Patagonii to dostojne guanako na tle charakterystycznych wież – szczytów Torres del Paine. Czy takie widoki zdarzają się naprawdę? Trzeba było samodzielnie się przekonać! Chociaż w Chile byliśmy pod koniec września, a więc nieco przed sezonem, wizyta w Patagonii, choćby ekspresowa, była nieodwołalna.

Z Punta Arenas wyruszyliśmy do Puerto Natales, standardowej bazy wypadowej do Parku Torres del Paine. Między Punta Arenas a Puerto Natales kursują regularnie busy kilku firm, my wybraliśmy Bus-Sur. Ok. 3-godzinna podróż po magellańsko-patagońskich bezdrożach przebiegła zgodnie z planem. Za oknem standardowo: pustkowia, owce i guanako.

Po drodze

I owce…

Wczesnym popołudniem przybywamy do Puerto Natales. Jest niedziela, w dodatku przed sezonem, na ulicach cicho i pusto. Instalujemy się w hostelu i wyruszamy na eksplorację. Marzy nam się kawa, niestety póki co wszelkie przybytki pozostają nieczynne (z obserwacji wynika, że większość miejsc w Puerto Natales otwiera się rano, następnie siesta. a później ponowne otwarcie po południu/wieczorem). Docieramy zatem „do wody”, a dokładniej nad Zatokę Montt. Warto zaznaczyć, że teraz dla odmiany po atlantyckim wybrzeżu Punta Arenas, znajdujemy się nad Pacyfikiem (chociaż otwarty ocean jest ukryty za wieloma wyspami). Widok z deptaka w Puerto Natales wynagradza niedobór kawy. Spacerując wybrzeżem napotykamy charakterystyczny „pomnik wiatru”, a na końcu docieramy do drugiego słynnego monumentu – Milodona. W skrócie to taki wymarły gigantyczny leniwiec, którego stanowiskiem była m.in. znajdująca się nieopodal Puerto Natales jaskinia.

Monumento al Viento („Pomnik wiatru”)

Wybrzeże w Puerto Natales

Zatoka Monnt

Jeszcze jeden monument

Milodon

Kolejnego dnia (znowu…) musimy wstać rano – kierunek Torres del Paine! Ponieważ nie zdecydowaliśmy się wypożyczać pojazdu (nie mieliśmy czasu na zrobienie tras O/W), postanowiliśmy skorzystać z jednej z wielu agencji organizujących transport/wycieczki do TdP. Opcje są różne, od typowych objazdówek po miradorach, poprzez różnej długości i intensywności hikingi. Wahamy się między wyprawą do Base del Torres (do słynnych wież) a całodniową (~12h) wycieczką z 3-4 krótszymi trasami. Ponieważ pogoda w Patagonii jest zmienna, stwierdzamy, że dywersyfikacja może być korzystniejsza i wybieramy opcję nr 2. Szczegóły całego przedsięwzięcia ustalamy jeszcze w Punta Arenas, za pośrednictwem Whatsappa, ale wszystko odbywa się zgodnie z planem. Kiedy wyruszamy jest jeszcze ciemno, niestety podobno im później tym bardziej wieje, więc nie jest nam dane się wyspać. Po ok. godzinie docieramy na teren parku. Naszym pierwszym celem jest Mirador Condor. Podczas wędrówki pogoda staje się coraz gorsza, wieje, leje, a kiedy docieramy na szczyt widzimy głównie mgłę…Do tego niewyobrażalny wiatr zmusza nas do szybkiego zejścia. Poniżej możecie zobaczyć jak widok, który był nam dany i tem , który roztacza się z tego miejsca przy ładnej pogodzie…

Pierwsze spotkanie z Torres del Paine

Calafate – rośnie tylko w Patagonii

Nasz widok

Tak to powinno wyglądać (źródło: TripAdvisor)

Po zejściu z kondora jesteśmy zupełnie mokrzy i dokładnie wiem, które fragmenty moich spodni nie zostały nawoskowane;) W samochodzie odpoczywamy od wiatru, pijemy ciepłą herbatkę i przemieszczamy się do miejsca startowego kolejnej trasy: Mirador Cuernos. Początek nie zapowiada się najlepiej, ponieważ pogoda znowu atakuje i tym razem zaczyna padać zamarznięty śniego-deszcz, który na dodatek, ze względu na wiatr, przemieszcza się poziomo.

Kolejny szlak

Cuernos del Paine

Na szczęście po kilkunastu minutach pogoda znów się zmienia i chwilami nawet pokazuje się słońce. Patagoński wiatr oczywiście nie ustaje. Niemniej, widoki są zacne i wynagradzają pogodowe niedogodności. Do tego ze względu na ledwo zaczynający się plus tak naprawdę pierwszy pocovidowy sezon, mamy szlak właściwie tylko dla siebie (i guanako, które jak gdyby nigdy nic stoją przy drodze i skubią sobie krzewinki).

Pogoda się poprawia:)

Cuernos w pełnej okazałości

I jeszcze raz;))
Aż wtem…Słońce!

Na zdjęciach wiatru nie widać. Ale wieje!

Cascada del Rio Paine

I obowiązkowe guanako

Po Cuervos, przemieszczamy się w zupełnie inny sektor parku, nad jezioro Laguna Azul i prowadzący stamtąd szlak. Stąd przy dobrej pogodzie można zobaczyć charakterystyczne wieże Torres del Paine. Mimo, że nastało rozpogodzenie, niestety nam się to nie udaje.

Laguna Azul

Trochę jak w Bieszczadach 🙂

Patagońska tęcza

Powoli wracamy w kierunku Puerto Natales, zatrzymując sie na kilku punktach widokowych, które dosłownie „zaliczamy” (wiatr…), obserwując liczne guanako i nowość w repertuarze: nandu, czyli taki ichniejszy struś:) W drodze powrotnej czeka nas jeszcze niespodzianka w postaci złapania gumy, na szczęście udaje się podratować oponę i wieczorem docieramy do Natales.

A na koniec dnia piękna pogoda….

Planów na kolejny dzień mieliśmy kilka, wszystkie związane z lodowcami. Okazuje się jednak, że mamy do nich niesamowitego pecha…. Pierwotnie założyliśmy przekroczenie granicy z Argentyną i wizytację lodowca Perito Moreno. Niestety, ze względu na spowodowane pandemią krótkie (9-16?) otwarcie granicy chilijsko-argentyńskiej, 1-dniowa wyprawa nie była możliwa, natomiast korzystając z komunikacji publicznej musielibyśmy poświęcić na Perito Moreno dni trzy, z czego dwa to właściwie tylko przejazdy. Decydujemy się więc na lodowce Balmaceda i Serrano, do których dostać się można wyłącznie łodzią. Niestety, ze względu na małą ilość chętnych nasz rejs zostaje odwołany…Ostatecznie decydujemy się na nietanią, ale ostateczną opcję: lodowiec Gray. Lodowiec ów, położony przy jeziorze o tej samej nazwie (Lago Grey), znajduje się na terenie parku Torres del Paine. Pod sam lodowiec podpływa się katamaranem, a powodzenie rejsu zależy od warunków pogodowych, czyt. wiatru (który jak wiadomo bardzo lubi tu wiać). Jak to mówią, no risk no fun – atakujemy! Tak więc znów wczesna pobudka (z hostelowego pokoju słyszymy jak bardzo wieje, no ale wczoraj też wiało i ostatecznie wyprawa była niezgorsza) i jazda do parku. Docieramy do położonego na terenie parku hotelu i tam dowiadujemy się, że wiatr jest mocny i nie zamierza osłabnąć, w związku z czym kapitan rejs odwołuje…Straszna to była wiadomość, nie zapomnę jej nigdy. Niemniej, coś robić trzeba. Wędrujemy więc na „plażę”, aby chociaż z daleka ujrzeć lodowiec. Mimo porywającego wiatru, przez który trudno momentami ustać, dzielnie maszerujemy plażą a następnie krótkimi pobliskimi szlakami. Widoki są (jak dla mnie) spektakularne. W jeziorze pływają ogromne bryły lodu, które w nielicznych promieniach słońca niesamowicie się mienią. Szkoda, że nie możemy zobaczyć całego lodowca z bliska, pocieszamu się, że pewnie to po prostu znak, że trzeba jeszcze do Patagonii i jej lodowców wrócić. Na koniec próbujemy jeszcze zjeść kawałek pomniejszego elementu lodowca znad brzegu – smakuje wybornie:)

Lago Grey

Lodowcowe elementy

Glaciar Grey, tylko z daleka…

Lodowe guanako;)

Plaża

I lekki wiaterek

Znad pięknego Lago Gray wracamy nieźle przewiani, ale i z poczuciem niedosytu. Dla balansu zatrzymujemy się na kilku punktach widokowych, udaje nam się też w końcu zobaczyć szczyty Torres del Paine.

Torres

Lago Sarmiento

Na koniec, chociaż wcześniej tego nie planowaliśmy, zatrzymujemy się jeszcze przy Cuevo del Milodon, czyli jaskini sławnego gigantycznego leniwca. Poza drugim już jego posągiem, przy jaskini znajdują się krótkie szlaki, z niezłymi widokami (i niezłym wiatrem).

Jaskinia milodona

I jej otoczenie

Z takimi widokami budził się milodon;)

Wracamy do Puerto Natales wbrew wcześniejszym planom wczesnym popołudniem, szwędamy się po sklepikach z suwenirami i promenadzie. Smutek po braku lodowca zapełniamy jedzeniem i lampką chilijskiego sauvignon blanc z patagońskim widokiem. Obserwujemy poczynania ulicznych psów, których tu nie brakuje. Mimo, że bez stałego adresu, lokalne psy nie są zostawione same sobie. Miejscowi chętnie je dokarmiają a w wielu miejscach stawiają budy stanowiące schronienie przed wszędobylskim wiatrem.

Centrum Puerto Natales

Lokalne psy

Pożegnanie z Puerto Natales….

Ostatni dzień w Patagonii spędzamy spacerując po raz ostatni po promenadzie i zwiedzając lokalne muzeum historyczne, które mimo niewielkich rozmiarów jest przyjazne i zapewnia dużo informacji zarówno na temat miasteczka, jak i rdzennej ludności Patagonii i jej późniejszych smutnych losów. Spożywamy jeszcze obiad w knajpie o wdzięcznej nazwie La Guanaca, gdzie można zjeść całkiem przyzwoite włoskie (hehe) jedzenie i skosztować lokalnego piwa kraftowego. Popołudniu odlatujemy do Santiago, ale obiecujemy sobie, że patagońskie lodowce jeszcze nas zobaczą!

Hasta luego, Patagonia!

Informacje praktyczne:

  • Do Puerto Natales można dostać się kilkoma liniami autobusowymi lub samolotem. Transport publiczny (również z lotniska) nie istnieje, funkcjonują natomiast taksówki, można też się pokusić i wyprawę pieszą
  • W miasteczku znajduje się duża ilość agencji turystycznych, niemniej ich asortyment (i przeważnie też ceny) są bardzo podobne. Rozważając więcej niż jedną eskapadę warto korzystać z usług tego samego operatora i negocjować niższą cenę za całość
  • Samo Puerto Natales żyje głównie z bycia bazą do TdP (oddalone ok ok. 60 km), w związku z tym ilość hosteli i hoteli jest spora, w przeróżnych przedziałach cenowych (jeśli polujecie na opcje budżetowe w sezonie to podobno warto rezerwować nawet z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem). Szeroki wybór tyczy się też knajp i restauracji. W miasteczku jest kilka supermarketów, gdzie zaopatrzyć się można w prowiant na wyprawy do TdP
  • Najlepszy wybór lokalnego piwa (i naprawdę smaczne jedzenie, z dużym wyborem opcji wege) oferuje La Guanaka. Porządnej kawy można napić się w Holaste Specialty Coffee, trzeba tylko uważać na nietypowe godziny otwarcia (a raczej zamknięcia) tychże przybytków.
  • „Przerywane” godziny otwarcia tyczą się też miejsc takich jak poczta, czy muzeum
  • Aaa i jeszccze jedno. W Puerto Natales funkcjonuje też destylarnia ginu, niestety działa tylko w sezonie 🙁
Chile

Punta Arenas i Ziemia Ognista: lis(w plecaku) na końcu świata

Tierra del fuego

Odkąd pamiętam zawsze chciałam zwizytować Chile. Nie ma bowiem lepszego sposobu niż osobiste potwierdzenie istnienia tak długiego i chudego kraju. Jeśli natomiast miałabym wybrać jedno z miejsc na Ziemi, które najbardziej mnie intryguje byłby to, odległy, południowy kraniec Ameryki Południowej – a więc znów – Chile (tudzież Argentyna, ale chwilowo wykluczamy kwestie wyspowe). Kiedy więc Chile postanowiło otworzyć się na popandemiczne wizytacje pozostało tylko nabyć bilety i w drogę! Jak zwykle, czasu mało, pinezek na mapie sporo. Niemniej, „koniec świata” był obowiązkowy.

W drodze do Punta Arenas
Patagońskie szczyty

Do Punta Arenas wylatujemy bladym świtem z Santiago de Chile. W kolejce do samolotu obserwujemy ludzi w wielkich i ciepłych kurtkach i zaczynamy się martwić czy nasz ekwipunek cieplny jest aby wystarczający (jest koniec września, a więc wczesna wiosna). Tak czy inaczej – nie ma odwrotu, zasiadamy na pokładzie i jeszcze przed wschodem słońca wyruszamy na dalekie południe. Lot z Santiago do Punta Arenas trwa ok. 3.5 godziny. Pomimo wczesnej pory, nie mogę odpuścić sobie obserwacji widoków. A jest na co patrzeć! Widać jeziora, góry i lodowce, ale im bardziej zbliżamy się do celu tym coraz bardziej jałowy staje się krajobraz. W końcu lądujemy we wietrznym Punta Arenas. Transport publiczny z malutkiego lotniska do miasta nie istnieje, jesteśmy więc skazani na taksówki. W celu zmniejszenia kosztów grupujemy się z przypadkowym osobnikiem, który też zmierza w naszym kierunku. Porzucamy dobytek w hotelu i ruszamy w poszukiwaniu kawusi i śniadanka. Jak się okazuje, nawet na końcu świata można znaleźć przyzwoitego dripa:) Po śniadaniu udajemy się „w stronę wody”, a więc Cieśniny Magellana.

Pierwsze spotkanie z Cieśniną Magellana
Lokalne ptactwo

Cieśnina Magellana

Punta Arenas nie jest może specjalnie atrakcyjne turystycznie, w sam raz na kilkugodzinny spacer. Co ciekawe, wszelkie strony i przewodniki polecają wybrać się na tutejszy cmentarz, co też czynimy. Warto wiedzieć, że pośród wczesnych mieszkańców Punta Arenas sporo było przybyszy m.in. z dzisiejszej Chorwacji, zwabionych gorączką złota. W związku z tym wiele nazwisk na nagrobkach brzmi swojsko. Do tego cmentarz jest obsadzony fikuśnie ostrzyżonymi cyprysikami.

Cmentarz w Punta Arenas

Kolejnego dnia znowu musimy wstać wcześnie (co to za wakacje, jak się po ludzku wyspać nie można…). Plan na dziś: wycieczka do Ziemi Ognistą z wizytacją u pingwinów królewskich. Aby się tam dostać wkraczamy na prom, którym przedostajemy się do Porvenir, chilijskiej stolicy regionu Tierra del Fuego. Miasteczko jest senne, wydaje się opuszczone. Odwiedzamy obowiązkową w każdym południowoamerykańskim mieście czy miasteczku Plaza de Armas i plac poświęcony Selk’nam, czyli rdzennej, koczowniczej ludności tego rejonu. Chociaż przetrwali ok. 7000 lat w surowym klimacie Ziemi Ognistej, nie zdołali poradzić sobie z przybyszami z Europy…Jedną z niewielu pamiątek po Selk’nam jest zbiór zdjęć, który możecie zobaczyć np. tutaj.

Port w Punta Arenas o wschodzie słońca:)

Bienvenidos a Porvenir!
Plaza de Armas
Porvenir
Plaza Selk’nam

Po wizytacji w Porvenir udajemy się ku pingwinom. Droga jest długa i raczej kiepska. Obserwujemy owce (setki, jak nie tysiące owiec. Wszędzie owce!) i guanako, które jak gdyby nigdy nic żerują na rachitycznej roślinności.

Tierra del Fuego

Po niecałych dwóch godzinach docieramy do miejsca bytowanie pingwinów. Wybrały na swoją kolonię Bahia Inutil (dosł. Zatoka Bezużyteczna), która została tak nazwana w 1827 roku przez brytyjskiego kapitana ponieważ  nie zapewniała „ani kotwicowiska, ani schronienia, ani żadnej innej korzyści dla nawigatora”. Niemniej pingwiny królewskie, czyli drugie pod względem wielkości pingwiny na świecie zrobiły z tej zatoki użytek. Jest to ich jedyna kolonia w Chile, pozostałe znaleźć można na Falklandach (tudzież Malwinach) i Antarktydzie. Przybyły tam w 2010 w liczbie ośmiu sztuk i postanowiły zostać, a dla ich ochrony stworzono prywatny rezerwat. Mimo zimna i wiatru dzielnie obserwujemy pingwiny, które równie dzielnie stoją lub spacerują po wietrznej plaży. Poza dorosłymi osobnikami wypatrzeć można puchate brązowe pisklaki.

Pingwiny królewskie
Pingwiny z Ziemi Ognistej

I inne ptactwo

Guanako

Z pingwinami spędzamy mniej więcej godzinę. Ze względu na pory kursowania promów jesteśmy zmuszeni wracać inną (dłuższą) drogą i przeprawić się przez Cieśninę Magellana w innym miejscu. Podróż mija na obserwacji owiec i guanako. Wracając zatrzymujemy się jeszcze w opuszczonej farmie Estancia San Gregorio.

Wrak statku i zachód słońca;)
Estancia San Gregorio

Na ostatni dzień w Punta Arenas mieliśmy kilka planów, zakładających dalsze lub bliższe eskapady. Ostatecznie, biorąc pod uwagę kilkudniowe niedospanie wybraliśmy opcję dość leniwą. POjechaliśmy ok. 60 km na południe, do fortu/skansenu Fuerte Bulnes. Z drewnianych zabudowań dawnego fortu rozciąga się piękny widok na Cieśninę Magellana. Do tego o dziwo dopisuje nam pogoda (tzn. wieje, oczywiście, ale jest słonecznie). Ciekawym zjawiskiem są rosnące tam drzewa powyginane w charakterystyczny sposób od wiatru właśnie.

Koniec świata na horyzoncie:)
Słońce!
Wietrzne drzewa
Fuerte Bulnes
Domek w forcie i ichniejsze choinki
Armaty z widokiem

Zwiedzamy też Museo del Estrecho. Jest to dość nowe, interaktywne muzeum opowiadające o geografii i historii regionu. Mimo, że ekspozycja nie jest duża zwiedza się je całkiem przyjemnie. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze przy pomniku zaznaczającym geograficzny środek Chile (wliczając terytoria antarktyczne).

A to my na środku Chile

Do Punta Arenas wracamy wczesnym popołudniem i postanawiamy odwiedzić jeszcze mieszczące się na obrzeżach Muzeum Nao Victoria. Jest to prywatny przybytek, w którym można zobaczyć repliki statków związanych z Ciesniną Magellana w skali 1:1. Wśród eksponatów jest m. in. statek Beagle, na którym podróżował Darwin i oczywiście żeglowiec Magellana – Nao Victoria. Statki urozmaicone są w wypchane i drewniane podobizny marynarzy co tworzy raczej dziwną atmosferę.

Replika statku Beagle
Nao Victoria

Coraz bardziej wieje, więc wracamy do miasta. Zahaczamy jeszcze o lokalny punkt widokowy (widok na Cieśninę, a jakże) i wizytujemy piwną knajpę serwującą piwko z małych chilijskich browarów, również tych z rejonu Magellanes i Patagonii. Na koniec dnia raczymy się jeszcze lokalnym koktajlem Calafate Sour, który jest lokalną odmianą pisco sour (o którego wymyślenie Chilijczycy toczą spór z Peruwiańczykami), z dodatkiem endemicznej dla Patagonii jagody calafate. Kolejnego dnia czeka nas przeprawa do Puerto Natales, bazy wypadowej do parku Torres del Paine, ale o tym innym razem.

Gdzieś w Punta Arenas
Widok na Punta Arenas

Wszędzie daleko!;)
error: Content is protected !!