Lubię palmy. Kiedy więc planując podróż do Kolumbii ujrzałam gdzieś zdjęcie z Parku Tayrona postanowiłam, że muszę się tam dostać. Palm jest tam bowiem dostatek!
Najpierw praktycznie. Park Tayrona położony jest na karaibskim wybrzeżu Kolumbii, około 30 kilometrów od miejscowości Santa Marta. Żeby się tam dostać należy powziąć jeden z busików odjeżdżających spod Mercado w Santa Marcie. Busy kursują co ok. pół godziny, standardowo odjeżdżają jak są pełne. Bilet kosztuje 7000 COP (2018). Podróż do wejścia do parku trwa prawie godzinę. Po przybyciu należy opłacić wejściówkę do parku. Tanio, jak na Kolumbię, nie jest – bilet dla obcokrajowca w sezonie letnim to prawie 50000 COP, za to w parku możemy przebywać do woli. Dodatkowo trzeba wykupić ubezpieczenie – bodajże 5000 COP za osobę za dzień (na nic zdało się tłumaczenie, że mamy już ubezpieczenie, i to w jednej z zatwierdzonych przez park firm – nie, bo nie i koniec). Przed wejściem do parku można, a nawet należy zarezerwować miejsce noclegowe (hamak lub namiot) w jednym z campingów. My zdecydowaliśmy się nająć namiot na campingu Don Pedro (20000 COP). Warto mieć ze sobą sporo wody (na campingach jest bardzo droga), coś do jedzenia – na campingach są stołówki, które wydają żywność w określonych godzinach (nie ma problemu z opcjami wege) i kuchnie. Prysznice prymitywne, ale działające, również w określonych godzinach. To tyle praktycznie, teraz zobaczcie jak to wszystko wygląda.
Po przekroczeniu bram parku, dobrze już oskubani z pieniędzy, wyruszamy na szlak.
Zostajemy w parku na dwa dni. Warto wiedzieć, że szlak momentami jest nieco wymagający (zwłaszcza w niemal 40-stopniowym upale), więc trochę się trzeba pomęczyć, żeby ujrzeć te wspaniałe palmy. Z oznaczeniami bywa różnie, ale przez park prowadzi jedna główna trasa – od bramy do Cabo San Juan, wystarczy więc kierować się przed siebie. Brakuje za to jakiejkolwiek informacji o czasie przejścia co nieco utrudnia planowanie. Jeśli ktoś nie reflektuje na marsz w upale, można nająć konia.
Po niecałej godzinie marszu, to w górę, to w dół przez zarośla docieramy do jakieś plaży. Widoki piękne, piasek parzy, dookoła pusto. Zostajemy tam na chwilę, ale ponieważ jest nieziemsko gorąco, niebawem wracamy na trasę, tam chociaż jest cień. Grasują komary i jakieś inne robactwo, toteż trzeba pamiętać o repelencie. Szlak wiedzie głównie przez las, ale czasem odbija bardziej na wybrzeże.
W końcu docieramy na nasz camping, zostawiamy rzeczy w namiocie i konsumujemy obiad. Potem idziemy do najbliższej plaży (drogowskaz mówi „7 minut”, nam schodzi co najmniej 15). Po drodze spotykamy przydrożne stoisko z piwem, a potem w końcu objawiają się palmy. Las palm! Pośród nich grasują kraby, są też „autostrady” mrówek targających jakieś ładunki.
Docieramy do pierwszej plaży, ta jest właściwie pusta, ale brakuje jakiegokolwiek cienia, a moim celem jest zaleganie pod palemką, maszerujemy więc dalej. Za pagórkiem znajduje się następna plaża, tu są już jacyś ludzie (również ze względu na to, że to jedno z nielicznych miejsc, w których można wleźć do wody, w większości miejsc obowiązuje zakaz kąpieli), ale można też znaleźć cień, więc zostajemy.
W końcu trochę czasu na odczeźnięcie. Jednak jak to w mym przypadku bywa, plażowanie nudzi mi się po jakiejś godzinie, idziemy więc na dalsze eksploracje, a potem wracamy na camping, bo zbliża się pora wydawania posiłku. Postanawiamy też zaszaleć i kupujemy sobie po piwku. Ponieważ już od dawna jest ciemno, a camping nie obfituje w rozrywki, niedługo po 20 pakujemy się do namiotu i idziemy spać.
Rano spożywamy śniadanie, zabieramy dobytek i wyruszamy w kierunku Cabo San Juan. Droga zajmuje nam niecałą godzinę. Na miejscu mnóstwo ludzi, cieszymy się, że nie zdecydowaliśmy się na nocleg tam.
Przeprowadziwszy rekonesans, zaczynamy drogę powrotną. Upał zdaje się być coraz gorszy, przemieszczamy się więc raczej powoli, a przy życiu trzyma nas myśl o zimnym prysznicu w Santa Marcie.
0