Nasza podróż po Japonii miała plan dość napięty. Na zwiedzanie Kioto przeznaczyliśmy dwa pełne dni.
Kioto niewątpliwie odwiedzić trzeba. W przeciwieństwie do Tokio, ruchliwej i będącej w wiecznym pośpiechu metropolii, Kioto zdaje się być bardziej spokojne i niezwykle klimatyczne. Można spędzić wiele dni spacerując pośród niezliczonych świątyń, podziwiając japońską sztukę, czy kręcąc się po tajemniczych uliczkach dzielnicy Gion. Nam na przygodę z Kioto musiały wystarczyć dwa (intensywne) dni. Z informacji praktycznych dodam, że po Kioto najlepiej poruszać się autobusem, a bilet całodniowy (nieograniczone przejazdy) to kosztu 500 jenów (2017).
Do Kioto docieramy wieczorem, oczywiście zmęczeni. Porzuciwszy dobytek udajemy się na żer do okolicznej knajpki. Nagle, ni stąd ni zowąd zaczyna się wielka ulewa. Na szczęście japońska uprzejmość daje o sobie znać. Zostajemy obdarowani parasolami i tak uzbrojeni przedzieramy się do koczowiska. Wieczór spędzamy oglądając japońskie reklamy. Ciężko chyba o lepszą rozrywkę po długim dniu niż lokalna telewizja. Zwłaszcza jedna z reklam przykuwa naszą uwagę. Na ekranie scena z pociągu: dwóch osobników w podróży, przy czym jeden popija specyfik o wdzięcznej nazwie „Strong Zero” i krótko mówiąc dostaje szału. Siedząca obok kobieta oburza się, jednak otrzymawszy puszkę napoju, błyskawicznie wpada w stan podobnej euforii. Nasz plan na jutro wzbogaca się więc o dodatkowy punkt: zdobyć ów płyn i empirycznie sprawdzić jego działanie.
Dzień 1. Kioto „klasyczne”
Od samego rana atakuje nasz upał i duchota. Jesteśmy jednak dzielni. Zaczynamy od położonego kilkanaście minut piechotą od naszego koczowiska zamku Nijo (a właściwie jego ogrodów, ponieważ w tym dniu wizytacje wnętrze nie były możliwe). Przybytek ów zbudowany został w XVII wieku, jako siedziba pierwszego z szogunów. Później przez jakiś czas służył jako siedziba cesarza. Ponadto pełnił funkcję obronną. Niestety, jak wspomniałam dane nam były tylko oględziny zewnętrzne i spacer po ogrodach.
Pakujemy się do autobusu w kierunku dzielnicy Higashiyama. Jest to jedna z najstarszych i najlepiej zachowanych części dawnego Kioto. Przemieszczamy się po zatłoczonych uliczkach, które pełne są sklepików z pamiątkami. Wokół mnóstwo także ubranych w tradycyjne stroje Japończyków (i nie tylko). Przyjemność wypożyczenia kimona i innych dodatków jest niestety dość kosztowna (kilka tysięcy jenów w zależności od ilości elementów).
Na zboczach okalających dzielnicę pagórków mieszczą się niezliczone świątynie. Dziarsko ruszamy w ich kierunku. Na początku słynny, pocztówkowy kompleks buddyjskich świątyń Kiyomizu-dera – Świątynia Czystej Wody. Zarówno budynki, jak i otaczające widoki robią niesamowite (i bardzo „klasyczno-japońskie” wrażenie. Początki przybytku datuje się na VIII wiek. Trzeba jednak pamiętać, że większość obecnie istniejących budynków została dodana później, bądź zrekonstruowana. Oryginały sczezły bowiem w pożarach.
Kilka godzin zajmuje nam spacer po kolejnych przybytkach sakralnych. Wszystkie prezentują się niezwykle ciekawie, do każdego chciałoby się zajrzeć, ale w końcu i nas dopada lekka niemoc. Dopada nas lekki kryzys i ulewny deszcz. Stwierdzamy, że w tym przypadku siłę pomoże nam odzyskać tylko jeden specyfik – „Strong Zero”. Zakup wydawał się strzałem w dziesiątkę – puszka napoju jest niedroga (ok. 110 yenów), zawiera 9%(!!!) alk. i smakuje… jak typowa polska oranżada, taka ze szklanej butelki. Strong Zero występuje w kilku(nastu) wariantach smakowych, nam do gustu najbardziej przypadł ten pomarańczowy – smakował bowiem jak dostępna dawno temu w Polsce Kaskada.
Tak więc pierwsza puszka została skonsumowana, a deszcz przestał padać. Chodzimy jeszcze trochę, ale tym razem po sklepikach i stoiskach z suwenirami, po drodze nabywając drugą porcję strong zero (tyle smaków do odkrycia!). Zaczynamy też czuć, że „strong” w nazwie nie bierze się znikąd;) Tak więc postanawiamy coś zjeść i po długim krążeniu trafiamy do dziwnej knajpy, w której obsługa cały czas wykrzykuje jakieś niezrozumiałe japońskie komendy. W środku obecni wyłącznie autochtoni, więc wybór zdaje się być trafiony. Po odpoczynku udajemy się jeszcze do dzielnicy Gion, słynnej z bytujących tam gejsz. Niestety misja napotkania takowej zakończyła się niepowodzeniem, a nogi nasze odmawiały już posłuszeństwa.
Dzień 2. Złoty Pawilon i Świątynia Inari
Następny poranek objawił nam straszna prawdę o „Strong Zero”, no cóż…Powiem tylko, że wstawało się niełatwo. Niemniej jednak jakoś się wygrzebujemy na gorące zewnętrze i podróżujemy autobusem na podbój Złotego Pawilonu. Budynek jest co prawda rekonstrukcją oryginalnej willi (początkowo był to budynek mieszkalny, później przekształcony w świątynię), płonął bowiem dwukrotnie – raz na skutek wojny i po raz drugi, w 1950 roku, podpalony przez…chorego psychicznie mnicha. Jak nietrudno się domyślić Złoty Pawilon nie nos takiej nazwy bez przyczyny. Świątynia jest pokryta płatkami złota.
Popołudnie to czas na naszą wisienkę na torcie – Świątynię Fushimi Inari. Na miejsce dostajemy się pociągiem, korzystając z JR Passa. Inari to bogini wszelkiej pomyślności. Jej wysłannikami są natomiast (zakorzenione z resztą głęboko w japońskiej kulturze) lisy. Poza tysiącami pomarańczowych bram tori, świątynia jest pełna niezliczonych statuetek lisów. Przechodząc pod bramami wędrujemy po schodach w górę, na Wzgórze Inari. Po drodze można zaopatrzyć się w przeróżne lisie dobra, a także lisi przysmak – kitsune tofu (kitsune to po japońsku lis). Zachwytom i radości podczas eksploracji nie ma końca. Zobaczcie sami!
Po oddaniu należnej czci wszelkim lisom, zmuszeni jesteśmy powrócić do Kioto. Wieczór spędzamy błąkając się po uliczkach Gionu, obserwując ludzi (i dziwy) i racząc się piwkiem z automatu (tak, w Japonii są automaty z piwem!).
0