Dzisiaj będzie o takiej Tajlandii jaką najczęściej spotyka się na pocztówkach, Instagramach i innych obrazkach.
No to jedziemy! Korzystając z okazji (jak to zwykle bywa) wybraliśmy się na tydzień do Tajlandii. Wbrew temu co możecie sobie pomyśleć, tydzień to wystarczająca ilość czasu na rekonesans i zobaczenie tego i owego.
Po dwóch dniach w tłocznym Bangkoku znaleźliśmy się na pokładzie „azjatyckiego Ryanaira”, czyli Air Asia. Destynacja: Krabi, a stamtąd prosto na rajską wyspę Ko Phi Phi (czy faktycznie taką rajską to się jeszcze przekonacie).
Prosto z lotniska w Krabi postanowiliśmy się udać na Ko Phi Phi. Owszem wiedzieliśmy, że wyspa jest raczej oblegana, ale za to łatwo dostępna, a przy okazji tego wyjazdu mieliśmy chęć trochę się polenić (a wyszło jak zawsze, czyli dzień bez 10 + km w nogach to dzień stracony…). Z informacji praktycznych: na lotnisku znajdziemy przedstawicieli kilku agencji, które oferują rozmaitości, ale głównie transfery na wyspy. Koszt dostania się z lotniska na Ko Phi Phi to 400 baht (ok. 45 zł) i obejmuje transport busikiem do dziwnej wiato-knajpy w Krabi (gdzie czekało nas ok. 1,5-godzinne koczowanie, podczas którego zbiegliśmy na żer i porannego Changa w inne miejsce), a następnie przejazd na przystań promową i przeprawę na Ko Phi Phi. Czas podróży z Krabi to ok. 1,5 h, na statku jest i piwko (55 baht) i toalety. Można podróżować w środku lub na zewnątrz, ale w drugim przypadku warto uprzednio nałożyć na siebie spore ilości kremu z filtrem!
Po dotarciu na Ko Phi Phi natykamy się na dziesiątki staczo-krzykaczy z rożnych hoteli i resortów.
Zanim dobrze postawimy stopę na wyspie, uiszczamy opłatę za przebywanie na niej (coś jak opłaty w parkach narodowych) i zaczynamy się orientować w jakim miejscu przyszło nam się znaleźć.
Szybko odnajdujemy właściwego nam nawoływacza z przybytku o nazwie Viking (to chyba jedno z najbardziej burżujskich miejsc, w których nocowaliśmy, a mianowicie prywatny domek na drzewie. Z łazienką i tarasem!), który solennie zapewnia, że za 10 minut zostaniemy przetransportowani gdzie trzeba. Rzeczone 10 minut trwa prawie godzinę i powoduje moje wielkie niezadowolenie (akurat wypadały moje urodziny i bardzo chciałam zabrać się za celebrację, a nie wystawać na pomoście pośród dziesiątek przybyszów wyposażonych w wielkie walizki na kółkach…). Co gorsza, woda była pełna ryb, zarówno żywych, jak i martwych. Koniec końców zapakowano nas na drewnianą łódź i wywieziono do miejsca przeznaczenia.
Po szybkim rekonesansie lokum, udaliśmy się na eksplorację najbliższej okolicy.
Po przejściu przez 'dzikszą’, a wiec przyjemną cześć trasy do miasteczka, przyszedł czas na zweryfikowanie wyobrażeń o rajskiej wysepce. Prawda jest oczywiście daleka od oczekiwań. Okazuje się, że Ko Phi Phi to typowa imprezownia, pełna budek z pizzą (na głównych uliczkach pad thaia ze świecą szukać) i stoisk specjalizujących się w handlu alkoholem na wiadra. Intrygujące? Już wyjaśniam! Otóż za pewną (stosunkowo nie tak dużą) ilość gotówki otrzymać możemy wybrane wiadro, z których każde ma w sobie buteleczki alkoholi i innych napojów. Po wskazaniu łupu cała zawartość pojemników zostaje umieszczona w wiaderku, które wraz ze słomką staje się nasze na zawsze. Ciekawe, co?
Wracając jednak do samej Ko Phi Phi. Owszem, odchodząc kilkanaście minut od centrum można (na szczęście) znaleźć przyjemne i spokojniejsze miejsca, ale ryk motorówek od rana do wieczora nie sprzyja błogiemu czeźnięciu. Niemniej jednak trzeba przyznać, że widoki piękne, wszystko jak z pocztówki.
Poza wszechobecnymi budkami z pizza i wiadrami, kolejnym znakiem charakterystycznym Ko Phi Phi są wszędobylskie koty.
Wniosek z eksploracji jest taki, że najlepiej znaleźć sobie spokojne miejsce i zaszyć się tam, z dala od centrum pełnego zgiełku i turystów. Tak spożytkowany dzień kończymy na niemal pustej plaży z butelką tajskiego wina. W tym miejscu zaznaczyć należy, że tajskie wino to jedna z najpodlejszych substancji jakie dane mi było wypić (walory smakowe porównywalne do naszych rodzimych tanich win).
Niezrażeni doświadczeniami dnia pierwszego, następnego poranka śmiało wyruszamy w stronę centrum w poszukiwaniu targu, licząc na znalezienie czegoś „normalnego” do jedzenia. Intuicja nie zawodzi i takim oto sposobem trafiamy na ukrytą pośród stoisk knajpkę Pa-Noi, w której żywiliśmy się już do końca naszego pobytu na Ko Phi Phi.
Reszta dnia upływa na podziwianiu pocztówkowych krajobrazowa i krótkim plażowaniu (ok. 2-godzinnym co jak na moje zamiłowanie do tego typu przedsięwzięć jest i tak wyczynem dość długim. Na szczęście zaopatrzona byłam w książkę i zimne piwko).
Późniejszym popołudniem kierujemy się z ekspedycja na punkt widokowy. Droga pnie się w górę i w górę, a gdy już prawie docieramy do celu naszym oczom ukazuje się… pani bileterka kasująca po 30 baht za bilecik… No cóż, chce się podziwiać-trzeba płacić. Interes kręci się nieźle, zobaczcie z resztą sami:
Tak prezentuje się zachód słońca na Ko Phi Phi od strony obserwatora:
a tak od strony „pleców”:
Po zejściu do miasteczka postanawiamy zaszaleć i niesieni miejscowym trendem kupujemy sobie…wiadro egzotycznie brzmiącego coconut daiquiri.
Resztę wieczoru spędzamy trochę na plaży, trochę na tarasie naszego nadrzewnego domku korzystając z dobrodziejstw hamaka, otoczeni kotami (jak już pisałam, są wszędzie) i żarłocznymi komarami (jest ich mnóstwo! Zarówno kotów, jak i komarów).
Kolejny dzień to nasze pożegnanie z Ko Phi Phi.
Po śniadaniu pora na transport do naszej następnej destynacji – Ao Nang. Jest to znowu miejsce turystyczne, będące bazą wypadową wycieczek na wiele wysp. Zawsze to jednak jakaś odmiana od Ko Phi Phi. Dzień spędzamy leniwie, głównie żerując pad thaie, curry i popijając Changi na plaży.
Ostatni dzień w Tajlandii postanowiliśmy przeznaczyć na eksploracje Świątyni Tygrysa.
Przybytek ów znajduje się nieopodal Krabi. Mieliśmy chęć dostać się tam w możliwie najtańszy sposób, korzystając z szeroko pojętej „komunikacji miejskiej”. Nie jeden tuk-tuk i pseudotaksówkarz chciał zedrzeć z nas grube tysiące za transport, ale nie daliśmy się. Według wskazówek uzyskanych w recepcji hotelu, mieliśmy wyjść na drogę i zatrzymywać pojazdy: biały do Krabi, a stamtąd pojazd czerwony do Tygrysa. Faktycznie, po odpędzeniu kilku naciągaczy, naszym oczom ukazał się pojazd biały „publiczny” udający się do Krabi. Transport miał kosztować 60 baht/os, ale przedsiębiorczy kierowca ustalił dokąd się udajemy i wywiózł nas prosto do Tygrysa za 150 baht/os (niby sporo, ale porównując do 1500 proponowanych przez pseudotaksówkarzy i tak nieźle:))
Po przybyciu do Świątyni uświadomiłam sobie, że nie mam odpowiedniego stroju. Na szczęście i dla takich jak ja znajduje się rozwiązanie-za jedyne 20 baht można wydzierżawić chusto-płachtę. Niemniej jednak polecam posiadać własny element-ta z dzierżawy była wykonana z paskudnej sztucznej materii i komfort użytkowania był poniżej przeciętnej…
Wstęp do kompleksu Świątyni Tygrysa jest bezpłatny.
Główna Świątynia okazała się być akurat w remoncie, ale i tak można do woli podziwiać miejscowy folklor w postaci kolorowych figur wojowników, tygrysów i węży. Można tez odwiedzić Jaskinię Tygrysa i poobserwować rytuały buddyjskich mnichów. Ponadto obecne są też małpy, których karmić nie wolno, aczkolwiek na okolicznych straganikach można kupić dla nich karmę.
Po wizycie w Jaskini, podążając za drogowskazami docieramy do miejsca zwanego Wonderland. Napotykamy mniejsze jaskinie z figurkami Buddy, kawałek dżungli i sporo ciszy (o co w Tajlandii nie zawsze jest łatwo).
Po wizycie w Wonderlandzie rozdzielamy siły. Ja zajmuję się obserwacją małp, natomiast Jan podjął próbę ataku dużej ilości schodów oferujących dostęp do nie najgorszych widoków. Małpy też były ciekawe, tak więc wszyscy pozostali zadowoleni. Trzeba nam było jednak wracać. Zgodnie z oczekiwaniami, ceny transportu do Krabi proponowane przy opuszczaniu Tygrysa były skandaliczne. I oczywiście nikt nigdy nie słyszał o czerwonym pojeździe. Nie widząc lepszego wyjścia, podążyliśmy w stronę Krabi pieszo (z nieudanymi próbami złapania stopa), wychodząc z założenia, ze czerwony w końcu kiedyś musi się pojawić). Koniec końców, do centrum Krabi podwiózł nas niedrogo jakiś przygodny właściciel pojazdu, który wypatrzył nas ze swojej posesji.
Ostatni punkt wyprawy to samo miasto Krabi.
Dotarłszy wreszcie do jako-takiej cywilizacji pokręciliśmy się nad rzeką, odwiedzając miejscowy targ i racząc się świeżymi kokosami.
Niestety, godzina odlotu zbliżała się nieuchronnie. Tak więc znaleźliśmy „biały publiczny” pojazd do Ao Nang, zgarnęliśmy bagaże i na lotnisko. A stamtąd do Bangkoku, a potem już prosto do (wciąż) zimnych Helsinek…
1