Pierwsze dwa dni naszej wizyty w Japonii to zwiedzanie Tokio.
Ponieważ dzień pierwszy, po przylocie spędziliśmy raczej na ogólnym poznawaniu miasta klik , dzień drugi miał być intensywny. Zatem zwiedzanie Tokio czas zacząć!
Plan dnia: Asakusa – dzielnica świątyń, Ogrody Cesarskie, tłoczna Shibuya i „Tokio nocą”. Może wydaje się niewiele, ale…zobaczcie sami!
Dzień poważnego zwiedzania Tokio zaczęliśmy śniadaniem pt. „Produkty z 7-Eleven”. Pierwszy raz spróbowaliśmy m.in. sfermentowanej soi (natto) i mających nam od tej pory towarzyszyć niemal każdego dnia trójkątów onigiri.
Przystanek 1. Asakusa
Pierwszym punktem programu była, znajdująca się w dzielnicy Asakusa, nastarsza ze świątyń Tokio – Senso-ji. Początki tegoż przybytku notowane są na VII wiek n.e., warto jednak zaznaczyć, że został on poważnie zniszczony podczas drugiej wojny światowej, a więc obecnie mamy do czynienia z rekonstrukcją.
Zanim dotarliśmy do świątynnego epicentrum, musieliśmy przemaszerować przez uliczkę wypełniana kramami oferującymi najróżniejsze suweniry (od starych poczciwych magnesików, przez kimona, skarpety do japonek, aż po krawaty dla kotów…).
Zwiedzając świątynię zainwestowaliśmy też w patyczkowe wróżby. Procedura takowa jest dość ciekawa. Otóż po wrzuceniu pieniążka (100 jenów), chwytamy metalową puszkę i potrząsamy nią tak długo, aż wydobędzie się z niej patyczek z numerkiem. Numerek zapamiętujemy, patyczek zwracamy do puszki. Następnie pośród rzędów znajdujących się obok szufladek należy wybrać taką, która ma numer taki sam jak zdobyty patyczek. W szufladce czeka na nas spisana wróżba! Jeśli rezultat jest pozytywny, zachowujemy dokument, jeśli nie – należy go umieścić w specjalnym miejscu (np. przywiązany do drzewa).
Po wizytacji świątyni udaliśmy się na eksplorację jej okolic. Ta skutkowała m.in. zaopatrzeniem się w dziwne japonko-skarpety w czerwonookie króliki, a także napotkaniem przypadkowego pana, który poradził nam, że najlepszy widok na okolice świątyni jest z tarasu widokowego nad informacją turystyczną (za darmo!).
Przystanek 2. Ogrody Pałacu Cesarskiego
Jak zwiedzać Tokio, to na bogato! Tak właśnie jawiła nam się wizyta w Ogrodach Pałacu Cesarskiego. Planując wizytę w tychże ogrodach nie mogliśmy się jednak domyślać co nas spotka. Na początku zapowiadało się nieźle. Szukając wejścia, natknęliśmy się na Japończyków, którzy oznajmili nam, że nie możemy tam sobie tak po prostu wejść, ale możemy za to zostać ponumerowani (nie wiedzieć czemu Japończycy uwielbiają numerować i ustawiać ludzi w rządkach) i wejść (za darmo) z wycieczką. Nie spodziewając się niczego złego ustawiliśmy się grzecznie w kolejce. Po chwili zostaliśmy (wraz z grupą innych nieszczęśników) wprowadzeni do pomieszczenia, w którym miły pan oznajmił nam,że wycieczka będzie trwała 1:40 h i pod żadnym pozorem nie można jej wcześniej opuścić. Zaczęło się robić podejrzenie…Tak oto zostaliśmy zamknięci w największej pułapce całego wyjazdu. Wycieczka po terenie pałacu polegała na ponad 1,5 godzinnym obchodzeniu w koło wątpliwej urody betonowego budynku. Dodam do tego, że ucieczka faktycznie nie była możliwa, a ponadto wszystko odbywało się po japońsku i w pełnym skwarze. Pamiętajcie, nigdy nie dajcie się wprowadzić na teren Pałacu Cesarskiego! Nigdy!
Przystanek 3. Shibuya
Po cierpieniach związanych z przymusowym zwiedzaniem „ogrodów” przemieściliśmy do słynącej z gwaru i tłoku dzielnicy Shibuya. To właśnie tam znajduje się najruchliwsze skrzyżowanie w Japonii (a może i na świecie), które w godzinach szczytu przekracza jednocześnie nawet 1000 osób. Zanim jednak do niego dotarliśmy, zawędrowaliśmy pod inny, ikoniczny element tego miejsca. Mowa tu o pomniku wiernego psa Hatchiko. Na pewno wielu z Was widziało film opowiadający jego historię (a jeśli nie to polecam). Dzisiaj statuetka Hatchiko jest najpopularniejszym miejscem spotkań w stolicy Japonii.
Po odwiedzeniu Hatchiko i przeżyciu szoku związanego z natłokiem ludzi na słynnym skrzyżowaniu, trafiliśmy do restauracji sushi.
Po jedzeniu, połączonym z odreagowywaniem stresu pourazowego związanego ze „zwiedzeniem” ogrodów, zaczęiśmy eksplorować przybytki handlowe Shibuyi. Ilość dziwów jest niepoliczalna i ciężko to opisać. Obeszliśmy kilka sklepów, zaglądnęliśmy do słynnych salonów gier (zgiełk nie do opisania, podobnie z resztą jak asortyment jaki można było wygrać w maszynach do gry), a na koniec trafiliśmy do osobliwego miejsca, w którym znajdowały się wyłącznie kabiny do robienia selfie… Nie zastanawiając się długo zrzuciliśmy się po stówce (koszt imprezy to 400 jenów) i zaatakowaliśmy. Na ekranie pokazywały się pozy jakie mamy przyjąć (wszystkie bardzo kawaii), a potem przeszliśmy do drugiej kabiny, w której mogliśmy edytować zdjęcia (żeby były jeszcze bardziej kawaii….). Po zakończeniu procedury maszyna wydrukowała nam dwa arkusze z naklejkowymi wersjami naszych słodziakowych foteczek. Takie rzeczy wyłącznie w Japonii.
Przystanek 4. Taras widokowy Metropolitan Building
Z Shibuyi wydostaliśmy się niedługo przed zapadnięciem zmierzchu, chcieliśmy bowiem dostać się na 45-te piętro Metropolitan Building, na darmowy taras widokowy. Moim zdaniem jeden z wielu punktów obowiązkowych przy zwiedzaniu Tokio. Niestety wejście do budynku było nieco zakamuflowane i na miejscu byliśmy już po zmroku, ale widok i tak okazał się niesamowity. Krótko mówiąc, Tokio po prostu nie ma końca! Myślę, że zdjęcia mówią same za siebie.
Przystanek 5. Tokio nocą
Po całym dniu zaczęło dopadać nas zmęczenie. Postanowiliśmy zasiąść gdzieś przy piwku i kolacji. Biorąc pod uwagę wczorajsze doświadczenia z przypadkową knajpką pełną Japończyków, postanowiliśmy wysiąść z metra na przypadkowej stacji i iść do pierwszego napotkanego miejsca. Niestety nasze założenie się nie sprawdziło-trafiliśmy do mało żywotnej dzielnicy, a w dodatku do knajpy, gdzie pani skasowała nasz po 500 jenów/os za miejsce (gdy na naszych twarzach wymalowało się przerażenie, pani wykreśliła dopłatę;)).
Byliśmy zmęczeni, więc zarzuciliśmy ideę szukania przypadkowych miejsc i pojechaliśmy do znanej nam z poprzedniego wieczora Akihabary. Znowu zasiedliśmy w jednej z mini-knajp, pełnej Japończyków no i się zaczęło… Znowu wzbudziliśmy zarówno powszechną atrakcję, jak i strach (nikt nic po angielsku), ale po chwili zawarliśmy odpowiednie znajomości i już było dobrze. W najróżniejsze sposoby porozumiewaliśmy się z miejscowymi i aż do czasu kiedy musieliśmy iść na ostatni pociąg, testowaliśmy lokalne przekąski i trunki.
Wróciwszy do Ryogoku około północy (wtedy to kończy kursować metro!) nie chciało nam się wcale wracać do koczowiska (toż to piątkowy wieczór w Tokio!).
Obok stacji znajdował się budynek z popularnym w Japonii rozwiązaniem- restauracjami/barami umieszczonymi na wielu piętrach. Ujrzeliśmy w jednej z nich stadko wesołych Japończyków i zapragnęliśmy dołączyć.
Ku naszemu zdziwieniu, obliczenia okazały się niepoprawne i winda zabrała nas na inne piętro. Tam sprawy potoczyły się błyskawicznie. Pojawił się Pan, który kazał ściągnąć nam buty i zamknąć je w szafkach. Później wprowadził nas do kompartmentu przypominającego przedział PKP i tamże zamknął. W przedziale znajdował się stolik i tablety służące do zamawiania. Rozczarowani nieco brakiem możliwości interakcji z autochtonami, zamówiliśmy coś do picia. Niedługo później w drzwiach przedziału objawił się osobnik i zaproponował nam darmowe karaoke. Ochoczo przystaliśmy na propozycję i zostaliśmy wprowadzeni do innego przedziału, który był hmm…ciekawy. Prezentował się niczym plac zabaw dla dzieci, wszystkie ściany wyłożone były kolorowymi piankami, a poza standardowym zestawem do karaoke, obecną była także plastikowa zjeżdżalnia…No cóż, już nie pierwszy raz stwierdziliśmy,że Japonia to jednak stan umysłu. Po odbyciu śpiewów postanowiliśmy wrócić do koczowiska (a było już całkiem późno).
0