Jak to się stało, że poleciałam do Japonii?
Przyznam się od razu, że Japonia nigdy nie była jakimś „must” na mojej liście podróży do odbycia. Stała się nim przez przypadek, ale był to jeden z tych niesamowicie pozytywnych przypadków i jelśli tylko nadarzy się okazja chętnie tam powrócę.
Dzisiaj dowiecie zatem się jak przypadkiem polecieć do Japonii i jak walczyć z jet-lagiem w Tokio.
Z moja kuzynka, Asiczką, już od dawna chciałyśmy wspólnie polecieć lotowskim Boeingiem 787, zwanym potocznie Dreamlinerem. Od dawna śledzimy wszelkiej maści samoloty i do dziś pamiętamy jak w jakiś zimny wieczór jechałyśmy do Balic zobaczyć ową maszynę, która wówczas testowo latała do Krakowa. Kiedy pewnego grudniowego dnia środowa promocja objawiła okazyjne ceny na lot z Warszawy do Tokio, nie zastanawiałyśmy się długo. Kiedy jak nie teraz?! Później pozostało już tylko odliczanie dni do departury. Chociaż system rezerwacyjny narodowego przewoźnika umiejętnie rozsadził nas po całym samolocie, nie dałyśmy się! Biorąc pod uwagę podniosłość chwili, udało nam się pozamieniać miejscami (akurat otaczali nas w większości Japończycy) i siedzieć w maszynie razem (a także przeprowadzić odpowiednie przesłuchania załogi pokładowej różnego stopnia). W rzędzie towarzyszył nam jeszcze jeden obywatel Kraju Kwitnącej Wiśni, jak się później okazało, manager w TOTO, czołowej firmie produkującej, a jakże, słynne japońskie kibelki. Podróż upłynęła więc pod wpływem nielimitowanego wina i konwersacji (nt. toalet i nie tylko) z naszym nowo poznanym Japończykiem.
Po wylądowaniu w Naricie wszelkie procedury paszportowe przebiegły szybko, a oczekując na bagaż przesłuchałyśmy jeszcze naszego pilota.
Po odzyskaniu bagaży (w komplecie), postanowiliśmy wymienić Rail Passy. Kolejkowanie i procedura zajęły dość sporo czasu, ale cóż było czynić. Po pozyskaniu żywotnych Rail Passow, podszedł do nas policjant i zażądał dokumentów do kontroli (akurat nie miałyśmy paszportów, bo zostały z drugą połowa wycieczki, która poszła polować na płyny i bilety na metro w Tokio). Pan policjant bardzo uprzejmie nam podziękował za brak paszportów i odszedł. Do Tokio udaliśmy się autobusem (RailPassy były aktywowane od następnego dnia bądź od „za dwa dni” w związku z naszymi dalszymi planami (i ich brakiem)), koszt 1100 pieniążków. Na lotnisku zaopatrzyliśmy się też w 72-godzinne bilety na tokijskie metro (bardzo przydatna rzecz). Nasze pierwsze koczowisko zlokalizowane było w dzielnicy Ryogoku, słynącej w dużej mierze ze znajdujących się tam szkół sumo. Odnalazłszy nasze lokum porzuciliśmy dobytek i ruszyliśmy na polowanie.
Było przed 15:00 i ciężko było znaleźć otwarte miejsce, jednak nagle naszym oczom ukazała się statuetka jenota-opoja znanego jako Tanuki.
Nie zastanawiając się wtargnęliśmy do tak oznaczonej restauracji. Wdarłszy się, ujrzeliśmy dwie pary skonfundowanych japońskich oczu, a później ich właścicieli tłumaczących, że nie porozumiewają się angielską mową. Nic to jednak dla nas! Zdjęliśmy buty, zasiedliśmy na matach (zaczęliśmy podejrzewać, że może miejsce jest jednak nieczynne, dlatego tak pusto, ale postanowiliśmy wytrwać w naszym barbarzyńskim postępowaniu). Po chwili podeszła do nas Pani, z menu oczywiście całkowicie po japońsku. Zamówiliśmy cokolwiek i czekaliśmy… Łup nasz na szczęście nie okazał się wciąż żyw, ani nic z tych rzeczy. Był to makaron udon (taki grubiutki) z sosem sojowym i jakimiś dodatkami. Ogólne zmęczenie popodróżne nie ułatwiało konsumpcji za pomocą pałeczek (grubość nudli również), a Japończycy dyskretnie podglądali nas z kuchni. Czuliśmy się jak stado dzikusów, niemniej jednak udało nam się spożyć, zapłacić i odejść. Tak oto wyglądał nasz pierwszy japoński posiłek.
Z uwagi na narastające zmęczenie, dzień miał się skończyć już wczesnym wieczorem, bo wszyscy padaliśmy z nóg. Żywot jednak jest nieprzewidywalny, zwłaszcza w Tokio.
Po krótkim odpoczynku udaliśmy się na eksplorację okolic. W Ryogoku znajduje się Edo Tokio muzeum (akurat zamykali, ale muzeum odwiedziliśmy pod koniec wyprawy) i stadion sumo. Trafiliśmy też na niewielki park, dziwny pomnik z żółwiem i świątynię. pP raz pierwszy skorzystaliśmy też ze słynnych autmatów. Zielona herbata postawiła nas nieco na nogi i stwierdziliśmy, że skoro już posiadamy bilety, należy ruszyć w miasto.
Celem naszym padła dzielnica kojarzona z elektroniką i anime – Akihabara. Zaczęliśmy eksplorować sklepy i odkrywać rozmaite dziwactwa (od czarnych patyczków do uszu, przez kilometry mang i gadżetów z nimi związanych, wszechobecne automaty z kulkami o najróżniejszej zawartości, aż po dział zoologiczny z toaletami dla jeży…). Ilość ludzi, kolorów i dźwięków była dość przytłaczająca, więc jednogłośnie podjęliśmy decyzję, że pora zaaplikować piwko.
Oddaliliśmy się nieco od zgiełku i znaleźliśmy się pośród małych knajp, które wypełniali krzyczący Japończycy, zasiadający na skrzynkach po piwie.
Spodobało nam się i osiedliśmy w jednym z takich przybytków. Wszystko oczywiście po japońsku i nikt nic po angielsku… Jedyną wskazówkę stanowiły piktogramy, zrozumiały był zwłaszcza jeden, przedstawiający świnkę z numerkami w różnych obszarach. Tak więc niedługo na naszym stole, oprócz zimnego piwka, na stole wylądowały rozmaite specjały, m.in. świńskie jelita i odbyty, surowe ośmiornice, a dla mnie japońskie tofu ( z posypką z suszonej ryby, oczywiście…). Jako niejapończycy wzbudziliśmy spore zainteresowanie w tubylcach. Zamawiali dla nas co ciekawsze przekąski i z ogromnym entuzjazmem reagowali na próby konsumpcji. Tak więc, zamiast położyć się spać o zaplanowanej 20, do koczowiska wróciliśmy o wiele później, z zawartymi nowymi japońskimi znajomościami podlanymi wspólnie skonsumowanym termosem sake i innymi lokalnymi trunkami. Te małe knajpki w Akihabarze jak najbardziej polecam! Za małe przekąski ceny od ok. 160 do 250 jenów, trunki w standardowych cenach, a klimat bezcenny.
Japońska przygoda „przez przypadek” zaczęła się więc wesoło, a jeszcze nie wiedzieliśmy, że z kolejnymi dniami napotkamy coraz to więcej dziwów!
0