Cartagena uchodzi za „must see” w Kolumbii.
Chociaż przy lekturze przewodnika zapowiada się pięknie i kolorowo, wiem, że będzie turystycznie. Niemniej jednak szkoda odpuścić, postanawiamy więc spędzić tam jeden dzień.
Z gorącego Medellin lecimy zatem do super-gorącej Cartageny. Lot trwa około godziny, a w trakcie załoga podaje na bieżąco wyniki meczu Francja-Chorwacja (finał Mistrzostw Świata). Podróż nie trwa długo i już przed południem spacerujemy po kolonialnym starym mieście. W Cartagenie chcemy zostać tylko jeden dzień, bo chociaż warto ją zobaczyć, nie da się ukryć, że miasto jest bardzo turystyczne (a co za tym idzie, drogie). Mimo temperatur grubo powyżej 30 stopni dzielnie wykorzystujemy czas, wyrabiając dzienny limit kilometrów.
Najpierw dzielnica San Diego, w której mieszkamy, potem reszta starego miasta. Nie da się ukryć, że miasto jest faktycznie bardzo fotogeniczne. Ma się ochotę dokumentować każdy kolorowy domek.
Po generalnych oględzinach najstarszej części, wyruszamy w stronę zamku św. Filipa. Wybudowany na przełomie XVII i XVIII wieku przez Hiszpanów, pełnił funkcję fortecy (co nietrudno zauważyć). Wstęp na zamek jest płatny (20k COP, żar z nieba gratis), a z jego murów rozciąga się widok na miasto i Morze Karaibskie.
Wyczuwając wstępną denaturację naszych protein, opuszczamy zamek i maszerujemy do spokojniejszej z dzielnic miasta – Getsemani. Tam turystów mniej, sporo za to klimatycznych zaułków i knajpek. Zasiadamy w jednej z nich i popijamy zimniutkie mojito.
Potem włóczymy się jeszcze trochę, a przez zachodem słońca docieramy do murów miasta. Wszędzie bowiem zalecają spacer murami przy zachodzie słońca właśnie. Zaopatrujemy się jeszcze w piwko dla ostudzenia emocji i przykładnie maszerujemy. Zachód faktycznie przyjemny, z wyłączeniem sytuacji kiedy wpadła mi do oka mucha i oczyma wyobraźni (bo swoimi akurat i tak nie mogłam) widziałam rychłą amputację tegoż. Na szczęście udało się wyjść bez szwanku.
Po zmroku ulice starej Cartageny stają się chyba jeszcze bardziej tłoczne, poza rzeszami turystów zwabionych na zewnątrz nieco chłodniejszą temperaturą, pełno jest ulicznych tancerzy i innych zabawiaczy tłumu. Zmęczeni natłokiem wszystkiego wracamy do Getsemani, gdzie konsumujemy kolację w formie Ceviche (opcje wege dostępne), a potem zasiadamy w knajpie z kraftowym piwem i obserwujemy uliczny mecz piłki nożnej, a później, wracając lekcję tańca odbywającą się na placu kościelnym.
Stwierdziwszy, że dzienna norma kilometrów została prawidłowo osiągnięta, wracamy do hostelu i spędzamy resztę wieczora na tarasie.
Kolejnego dnia jedziemy na dworzec, a stamtąd wyruszamy w pięciogodzinną podróż do Santa Marty. Jeden dzień w turystycznej Cartagenie zupełnie nam wystarcza.
Santa Marta jest niewielkim, ale wciąż dość tłocznym miasteczkiem.
Podobnie jak Cartagena położona na wybrzeżu Morza Karaibskiego, często traktowana głównie jako baza wypadowa do pobliskich atrakcji (np. Parku Tayrona). Stare miasto Santa Marty (warto wiedzieć, że Santa Marta to najstarsze z miast Kolumbii) pełne jest kolonialnych domków, nieco mniej zadbanych niż te w Cartagenie. Spędzamy tu zaledwie dwa popłudnia (przed i po wizycie w Parku Tayrona) i jest to zupełnie wystarczająca ilość czasu na kilkukrotne obejście miasta w koło. Z ciekawszych zjawisk, obserwujemy procesję z figurami Matki Boskiej, połączoną z występami miejscowej orkiestry o dziwnych instrumentach.
W Santa Marcie kończy się właściwie nasza kolumbijska przygoda. Stąd już tylko samolot do Bogoty, a potem długi lot powrotny.
0