Gdzie w ogóle jest ta Leticia i co to takiego?
Położona w najbardziej wysuniętym na południe skrawku Kolumbii, na potrójnej granicy, stolica departamentu Amazonas, połączona z brazylijskim miastem Tabatinga. Do Leticii można dostać się tylko samolotem lub łodzią (no albo pieszo, aczkolwiek może być to dość uciążliwe ze względu na jej położenie mniej więcej w środku amazońskiej dżungli…). Czy warto się tam tłuc przez pół świata? A jeśli tak, to po co?
Welcome to the jungle!
Pierwsza wizytacja Amazonii (szczegóły tutaj ) przyniosła mi wiele radości, toteż postanowiłam sobie, że muszę jeszcze do tej zieloności i zwierzyny powrócić. Co tam komary, robactwo, wilgotność i upał. Amazonia ma w sobie coś co przyciąga! Do Leticii docieramy najszybszym sposobem, czyli samolotem z Bogoty. Niecałe dwie godziny lotu z pochmurnej Bogoty i lądujemy w dziczy! Lotnisko jest malutkie, a pas startowy otoczony bujną zieloną roślinnością. Powietrze jest wilgotne i gorące, zapowiada się wesoło. W mini-terminalu okazuje się, że przybysze zagraniczni zobowiązani są uiścić podatek w wysokości 35000 pesos! Co zabawne można płacić tylko gotówką, której jak się okazuje nie posiadamy. Najbliższy bankomat daleko, terminala nie ma (niespodzianka;)). Pobieracz opłat kieruje nas do innego osobnika, któremu tłumaczę, że mamy szaloną ochotę dokonać opłaty, jednakowoż jest to niemożliwe. Osobnik każe nam iść i sprawdza pokwitowania innych. Czekamy jeszcze chwilę na rozwój wydarzeń, ale po sprawdzeniu ostatniego kwitka pobieracz i sprawdzacz wsiadają na motor i odjeżdżają. Tak oto wkraczamy na teren Leticii nieopodatkowani. Pakujemy się do taksówki (10 000 COP-ok. 12 zł, do miasteczka można też dojść pieszo, ok 3 km), ale ciepłota i targany dobytek kierują nas ku opcji wygodniejszej. Po chwili z resztą zaczyna się olbrzymia ulewa i radujemy się wielce z przebywania w pojeździe. Dekujemy się w hostelu i wyruszamy na eksplorację.
W Leticii panuje nieustanny ruch
Chociaż miasto jest małe, wszędzie pełno jednośladów jeżdżących we wszystkich kierunkach. Gdzie i po co zmierzają-nie wiadomo. Dużo jest sklepów ze wszelkiego rodzaju szpejostwem, ilości wręcz ogromne – kto nabywa, również nie wiadomo. Naszym celem jest żer i znalezienie ciekawej opcji na wycieczkę do dżungli. Jak wiadomo wyprawa samodzielna raczej nie jest dobrym pomysłem, należy więc zaopatrzyć się w gumiaki i towarzystwo autochtona z maczetą. Odwiedzamy kilka przybytków oferujących eskapadę, 90% z nich proponuje bardzo turystyczne wycieczki do peruwiańskiego Puerto Narino, Wyspę Małp (Isla Micos) i jakiejś „autentycznej” indiańskiej wioski, gdzie można nabyć rękodzieło. Nie jest to nasz ulubiony typ eksploracji, więc szukamy dalej. W końcu decydujemy się na ofertę z naszego hostelu. Oryginalna wycieczka zajmuje 3 dni, jednak ze względu na nasz lot powrotny decydujemy się na opcję skróconą. Ale o tym potem!
Jedzenie może straszyć!
Musicie wiedzieć, że zamawiając niewinnie brzmiące pescado a la plancha (czyli rybę smażoną) najprawdopodobniej zostanie wam przyniesione monstrum z głową! Warto wiedzieć, by uniknąć wielkiego strachu. Innym amazońskim przysmakiem jest równie niewinnie brzmiący „mojojoy”, czyli…wielka tłusta larwa. Nie pozostaje nic innego niż liczyć na szczęście i przepijać wszystko lokalnym piwkiem.
Jesteśmy w okolicach okołorównikowych, więc niedługo przed 18 szykuje się zmierzch. Na tę okoliczność udajemy się na wieżę miejscowego kościoła (3000 COP/os). Można stąd podziwiać zachód słońca nad Amazonką (aczkolwiek jest ona nieco zakamuflowana za zaroślami). Drugim powodem, który przyciąga ludzi na wieżę są chmary ptactwa. Tak właśnie! Codziennie wieczorem tysiące papugowatych ptaków przybywa na nocleg w drzewach Leticii, robiąc przy tym niesłychany raban! Ciężko opisać to zjawisko, trochę fajnie, trochę jak w horrorze. Warto też obserwować reakcje miejscowych-jeśli nadlatuje duża zorganizowana formacja, warto uciec pod najbliższy daszek!;)
Kierunek: selwa!
Kolejnego poranka zostajemy zaopatrzeni w hamak, moskitierę i kalosze. Poza nami do dżungli wybierają się jeszcze 3 osoby, czego zaletą jest nieco niższy koszt wyprawy. Pojawia się też nasz przewodnik – Martin (tak naprawdę ma inne imię, ale ponoć natywne imiona są nie do pojęcia przez gringos). Najpierw wsiadamy do taksówki prowadzonej przez pana, który idealnie wpasowałby się w klimat Narcos. Martin jedzie z nami, dzierży ze sobą jaja w reklamówce (trzeba Wam wiedzieć, że Kolumbijczycy uwielbiają spożywać jaja i posiadają ogromną ilość punktów handlu tymiż). W końcu zostajemy wysadzeni na jakimś poboczu, jak się okazuje tuż przy domku naszego przewodnika. Rozdzielamy ładunki (żywność i wodę należy przetransportować), Martin zabiera z domu maczetę i w dalszym ciągu ostrożnie dzierży jaja. Rozpoczynamy marsz w głąb dżungli. Jest gorąco, jest zielono, jest wilgotno. Słychać różne dziwne dźwięki. Jest też dość błotniście i mokro, co jakiś czas musimy przeprawiać się przez wodę po śliskich pniach drzew. Nasz autochton co jakiś czas przystaje i opowiada nam to o zasłyszanych dźwiękach, to o roślinach. Pokazuje nam też drzewo, pod którego korą znaleźć można mojojoy’a (podobnież rarytas!).
W końcu docieramy do miejsca naszego dzisiejszego koczowania – maloki
Maloka to drewniany, przykryty liśćmi palmy domko-szałas, który świadczy o dość wysokim statusie jego posiadacza. W skrócie-jeśli wybudujesz sobie malokę to jesteś kimś. Przeważnie zamieszkują ją całe wielopokoleniowe familie, tym razem-zamieszkamy my. Wkraczamy do budynku i zapoznajemy jej właściciela – Nelsona (imię oryginalne przeze mnie niezapamiętane). Z ogólnych oględzin wynika, że jego ulubionym zajęciem jest bujanie się w hamaku. Poinstruowani przez Martina wieszamy hamaki własne, on w tym czasie przygotowuje nam na palenisku w domu strawę.
Tymczasem Nelson proponuje nam malunki na twarzy. Wykonuje je sokiem z rosnącego przed maloką kolczastego owocu. Potem trochę opowieści o juce (czyli o…manioku! Na pewno pamiętacie ten tajemniczy maniok z lekcjo geografii). Juka jest uprawiana przez Indian w dużych ilościach, można ją bowiem spożywać i przetwarzać na różne sposoby – gotować, piec, smażyć, wytwarzać mąkę i farinię (czyli takie kuleczki co to się dorzuca do jedzenia i one pęcznieją w żołądku). Po jukowych opowieściach wyruszamy na przechadzkę po dżungli. Docieramy nad rzekę, dzie można się zanurzyć (to jedyna sposobność mycia!).
Wieczorem zaznajamiamy się z rytuałami
Martin okazuje nam rosnące nieopodal roślinki – tytoń i kokę. Tłumaczy, że są ważne dla autochtonów i zapowiada, iż będziemy przygotowywać „mambe”. Mambe jest ważnym elementem amazońskiej kultury. Jest to substancja powstająca z połączenia ususzonych, sproszkowanych liści koki i popiołu powstałego ze spalenia liści rośliny zwanej yarumo (nie wiem czy i jak to jest po naszemu). Liście koki suszymy przez 40 minut na wielkiej patelni (trzeba ciągle mieszać patykiem, żeby się nie spaliły), liście yarumo natomiast palą się jak gdyby nigdy nic we wnętrzu naszej maloki. Gdy już koka osiąga odpowiedni poziom suchości, należy ją sproszkować. W tym celu wsypuje się ją do czegość w rodzaju wydrążonego pnia i tłucze drewnianym kołkiem. Trzeba tak tłuc i tłuc przez dość długi czas, aż autochtoni orzekną, iż stan sproszkowania jest optymalny. Następnie dodajemy popiół i otrzymaną mieszankę filtrujemy przez materiał. Filtracją zajmuje się Nelson i czyni to przez dość długi czas, przy okazji opowiadając nam o życiu w dżungli. Indianie spędzają długie wieczory zasiadając w maloce, żując mambe i przekazując sobie różne, bardziej i mniej ważne opowieści. W końcu i nasze mambe jest gotowe. Zanim będzie nam dane spróbować, Nelson aplikuje nam inny specyfik – jest to sproszkowany, zielony tytoń, który wdmuchuje nam do nosa rurką o niewiadomej przeszłości (z pewnością czeluści niejednego nosa już widziała). Potem otrzymujemy po łyżce mambe (łyżka, podobnie jak rurka, też widziała niejedno). Dziwna to substancja, nieco przypominająca smakiem matchę. Trzeba wymieszać ją ze śliną, rozprowadzić po dziąsłach i tak zasiadać przez cały wieczór, rozprawiając o różnościach. Nelson na przykład opowiada nam najróżniejsze „amazońskie legendy”, których treść poza tym, że nieprawdopodobna, jest też trudna do odtworzenia i niekoniecznie nadaje się do publikacji na blogu 😉
Po długich opowieściach czeka nas nocny spacer po dżungli
Zaopatrzeni w latarki wyruszamy w ciemną dzicz. Dżungla w nocy jest niesamowicie głośna, na niebie ogromna ilość gwiazd i droga mleczna. Z jednej strony jest pięknie, z drugiej czuję się dziwnie, że podążamy po nocy za jakimś obcym kolumbijskim chłopem w środek tropikalnego lasu. Martin co chwile prezentuje nam a to tarantulę, a to żabkę, z którą bliższe spotkanie mogłoby się skończyć na cmentarzu.
Kolejny dzień w dziczy
Po nocy w maloce budzimy się wypoczęci (spanie w hamaku nie takie złe), świeży i pachnący (ha ha ha). Po śniadaniu wyruszamy w dalszą eksplorację. Od czasu do czasu napotykamy innych, wyposażonych w maczetę autochtonów spacerujących po dżungli w celu najpewniej zdobycia jakichś niezbędnych produktów. Docieramy do niewielkiej wioski- San Pedro, gdzie grasują indiańskie dzieci i wychodzone psy. Dzieciaki widząc białych przybyszy wydobywają różne rękodzielne pierdółki, którymi handlują-jakieś bransoletki, naszyjniki, łapacze snów. Nabywam nawet jakiś wisiorek z ichniejszych nasion czy pestek, a niech mają coś z żywota.
Z wioski maszerujemy nad rzeczkę, pakujemy się na łódkę i płyniemy po dzikich wodach. Czasem nad głowami przeskakują nam małpy, czasem leci dziwne ptaszysko. Często też wyłaniają się autchtoni, nie zwracający na nas specjalnej uwagi i zajmujący się swym codziennym żywotem – myciem, praniem, polowaniem (wszystko w obrębie rzeki). W końcu dopływamy do jeziora porośniętego roślinnością, a stamtąd maszerujemy na ląd, do czegoś w rodzaju przystani-schroniska, gdzie żerujemy. Żerowi towarzyszą wielkie papugi, które podobno są tu rehabilitowane, otaczające nas kwiaty lotosu, a także przypadkowo napotkana iguana. Podano też indiański ostry sos, którego ważnym składnikiem są mrówki.
Amazonka
W końcu docieramy nad Amazonkę! Początkowo stwierdzam, że ok: rzeka, dość spora, ale o co tyle krzyku? Kiedy jednak wypływamy kawałek dalej okazuje się, że faktycznie jest to nie byle co. Nie oszukujmy się, jest olbrzymia (a jesteśmy daleeeeko od najszerszych rejonów). Płyniemy i podziwiamy. Nie udaje się niestety zaobserwować słynnych amazońskich delfinów, jest za to leniwiec (z daleka) i oczywiście najróżniejsze ptactwo. Są też autochtoni i oczywiście psy. Jesteśmy to trochę w Peru, to trochę w Kolumbii, to w Brazylii. Niedługo przed wpłynięciem do portu w Leticii, znajdujemy się dokładnie na trzech granicach należących do tych krajów.
I znowu w Leticii…
Pod wieczór wracamy do Leticii drogą wodna, podczas gdy Martin i reszta zostali gdzieś w dżungli (tym razem nocleg bez dachu nad głową, po prostu w lesie). Widok wody bieżącej, choć zimnej sprawia mi olbrzymią radość.
Kolejnego dnia czeka nas lot. Rano wybieramy się jeszcze na lokalny targ, gdzie można spożyć świeżo wyciskany sok, albo brzydką rybę, a potem na brazylijską stronę – do przygranicznej miejscowości Tabatinga.
Granica znajduje się ok. 15 minut pieszo od naszego hostelu. Słyszeliśmy, że w Leticii jest o wiele przyjemniej niż w Brazylii, nie mogę jednak tego pojąć, bo jaką różnicę może robić te kilka przecznic? Okazuje się jednak, że to prawda. Tabatinga jest jakoś mniej przyjazna, głośna, ale inaczej niż Leticia. Spacerujemy trochę, wchodzimy do kilku sklepów (w asortymencie m. in. brazylijska czekolada i wódka w puszce).
W końcu zasiadamy w jakimś barze i popijamy Caipirinhę (no w końcu jestesmy w Brazylii!), po czym wracamy na „lepszą” stronę. Szybki obiad i już trzeba nam wracać na małe lotnisko, które dopiero co opuszczaliśmy bez opodatkowania.
Niestety, dzika przygoda dobiega końca.
2